Bałkany – tak dużo za tak mało
Nie będzie to obiektywna relacja z podróży, nie będzie to też propozycja trasy, którą należy się sugerować. Tym razem była to przede wszystkim podróż z ludźmi, lot na jednej niesamowitej fali, a gdzieś tam obok przewijały się jeden po drugim bałkańskie kraje…co prawda, ta taśma była bardzo ciekawa i inspirująca.
Jechaliśmy z Wilna na Bałkany na dwa tygodnie. Mając na uwadze, że w jedną stronę jedzie się około dwóch dni, czas który nam został na zwiedzanie docelowych miejsc był bardzo krótki – na pierwszy raz wystarczyło oblecieć każdy kraj tylko powierzchownie, trochę dłużej udało się zatrzymać jedynie w Albanii – ten kraj był bowiem głównym celem naszego wyjazdu.
Och gdyby tak mieć miesiąc na taki wyjazd…te tereny wcale nie nudzą się, nawet dla takich nadpobudliwych ludzi jak ja. Jednego dnia jesteśmy w stolicach - Tiranie, Sarajewie, czy Skopje i nurkujemy uliczkami starych miast, drugiego dnia pływamy w turkusowej wodzie morza adriatyckiego, kolejnego zapuszczamy się w trekking górskimi trasami. Możemy też dowolnie modyfikować trasę dojazdu – wybrać przystanek w Krakowie, Budapeszcie, Bratysławie, czy Wiedniu.
My akurat wybraliśmy przystanek w Krakowie, bo mieszka tam mój kumpel, który przy wieczornym piwku przybliżył nam konflikt bałkański. Wprowadzeni w nastrój niczym z filmów Kusturicy rano ruszyliśmy w dalszą drogę przez Słowację i Węgry. Mieliśmy nadzieję dotrzeć aż do Sarajewa, ale nawigacja poprowadziła nas najkrótszą drogą, co było ogromnym błędem, bo kilkaset t kilometrów jechaliśmy w zasadzie pół dnia. Warto więc w tamtych okolicach wybrać płatne autostrady, nawet jeśli oznacza to kilkaset kilometrów więcej. Do Sarajewa dotarliśmy dopiero następnego dnia, robiąc wcześniej przystanek i nocny spacer po Budapeszcie.
Tym razem nie mieliśmy zarezerwowanych zupełnie żadnych noclegów, żeby nie czuć napięcia, że trzeba dojechać do jakiegoś miejsca w określonym czasie. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy dosłownie po wjechaniu do miasta. Moim zdaniem system booking.com musi dostać podróżniczą nagrodę Nobla. Cudowny wynalazek – w czasie kiedy ktoś kieruje, drugi pasażer może w ciągu 5 minut wybrać najlepszy nocleg. Naszym największym odkryciem był fakt, że najbardziej się opłaca rezerwacja w ostatniej chwili. W ten sposób za najlepsze apartamenty w centrum miasta płaciliśmy przysłowiowe grosze – czasem nawet od 5 euro za osobę. Nawet nie było sensu rozbijać namiotu, który cierpliwie czekał w bagażniku.
Sarajewo wywarło na mnie raczej smutne wrażenie. W budynkach dziury po kulach, mnóstwo pomników i miejsc upamiętniających ofiary wojny. Z drugiej strony miasto bardzo żywe, ruchliwe, czuć mocne wpływy muzułmańskie. Miasto jest fajnie też położone – polecam rezerwację noclegu gdzieś wyżej, wieczorem będziemy mogli rozkoszować się winem na jednym z tarasów i podziwiać jednocześnie nocną panoramę miasta.
Z rana jeszcze krótki spacerek po mieście i już wyruszamy w dalszą trasę na południe Bośni i Hercegowiny, gdzie można w jeden dzień zaliczyć nawet kilka ciekawych miasteczek i cudów natury. Z samego rana wybieramy się do klasztoru Derwiszów w Błagaju, tutaj też wdrapujemy się na górę z ruinami zamku, skąd roztacza się cudowny widok na okolicę. Turystów zero, jesteśmy sami na szczycie, Bałkany leżą nam pod nogami – cudowne uczucie. Zwiedzamy jeszcze malowniczo położone na stromym wzgórzu nad rzeką Neretwą miasteczko Pocitelj, stanowiące namiastkę chorwackich jezior Plitwickich wodospady Kravica i Mostar. Mostar jest głośny z tego, że ze starożytnego mostu skaczą tutaj do lodowatej wody śmiałkowie zarabiając takim sposobem na życie, niestety nie trafiliśmy na pokaz. Tym niemniej miasteczko wywarło fajne wrażenie. Na wieczór dojeżdżamy aż do Dubrownika kilka razy przekraczając granice państwowe. Jeszcze tylko nocna kąpiel w morzu i idziemy spać – dzień był długi i pełen wrażeń.
Następnego zwiedzamy Dubrownik, a potem jedziemy w kierunku Czarnogóry, objeżdżamy wokół całą zatokę Kotorską zatrzymując się na dłużej w Kotorze. Zwiedzanie tego miasta polega chyba przede wszystkim na wdrapaniu się na ogromną skałę, z której roztacza się cudowna panorama na całą zatokę. Próżno szukać tutaj jednak jakiegoś spokoju i magii, przez całą drogę możemy podziwiać dziewczyny robiące selfie na wszystkie z możliwych sposobów i we wszystkich zakamarkach drogi prowadzącej na szczyt.
Jadąc po wybrzeżu ogarnia nas ogromna chęć na kąpiel, a ponieważ akurat mijaliśmy Sveti Stefan – najbardziej widowiskowe miejsce w Czarnogórze - postanawiamy jednym strzałem zestrzelić dwa zające i wykapać się na plaży położonej obok wysepki oraz zobaczyć sławny kompleks wypoczynkowy z bliska. Woda pomimo końca września cieplutka, turkusowy kolor kusi, żeby płynąc coraz dalej. Takim sposobem dopływamy aż do skał koło wysepki, gdzie przez chwilę opalamy się i podziwiamy krajobraz. Na wyspę nie można niestety wejść, bo jest to posiadłość prywatna i jeden z najdroższych hoteli na świecie. Jeszcze obiad w nadmorskiej restauracji i ruszamy w dalszą drogę –naszym celem jest wreszcie Albania.
Jeśli zwiedzone dotychczas kraje były w miarę europejskie, to po przekroczeniu granicy z Albanią trafiamy już da całkiem innego świata –krajobraz się zmienia, jest bardziej dziko, ale przez to od razu ciekawiej. Postanowiliśmy zacząć zwiedzanie Albanii od północy, gdzie przy granicy z Kosowem i Macedonią leżą prześliczne góry - albańskie Alpy. Z przeczytanej wcześniej informacji udało się dowiedzieć, że dojazd do wsi Velbony, skąd rozpoczynają się trasy trekkingowe, jest bardzo niebezpieczny, dlatego wybieramy drogę promem przez jezioro Koman. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – dzień, kiedy płynęliśmy jeziorem był jednym z najpiękniejszych, albańska przyroda robi bowiem piorunujące wrażenie. Piękne krajobrazy rozpoczęły się już po skręceniu z głównej drogi wiodącej do Tirany. Krętą górską drogą przebiegającą obok jeziora Szkoder jechaliśmy przy „złotej godzinie” zachodzącego słońca, które oświetlało dzikie górskie tereny, na których nie było żywej duszy, czasem tylko napotkaliśmy śpiące na drodze psy.
Do miejscowości Koman dotarliśmy o zmierzchu, okazało się, że na miejscu był tylko jeden obskurny hotelik pod mostem, gdzie też spędziliśmy noc, a rano od razu udaliśmy się na wczesny prom. Pod promem spotkał nas bardzo autentyczny klimat - na pokład ładowano auta ze zwierzętami, wypełnione nie wiadomo czym worki, a nawet kobiety lekkich obyczajów. Co dziwne, na tym zadupiu spotkaliśmy mnóstwo Albańczyków świetnie mówiących po angielsku, a nawet…po litewsku. Czekały na nas trzy godziny „najładniejszej na świecie drogi wodnej”. Rzeczywiście - nie wiem, nawet, czy widoki przypominają bardziej norweskie fiordy, czy tajlandzki Phuket – w każdym razie uśmiech szczęścia nie znikał nam z twarzy, mieliśmy mnóstwo czasu nasycić się się dziką, nienaruszoną jeszcze przez masową turystykę naturą. Po dopłynięciu jedziemy naszym busem jeszcze kilkanaście kilometrów dalej aż do Velbony, skąd wyruszamy już w górskie trasy zaopatrzeni w śpiwory, namioty i prowiant – zamierzamy nocować w górach. Tej nocy spełniło się moje marzenie – nocowaliśmy na dziko, w otoczeniu gór. Tak jak zawsze chciałam – namioty, ognisko i nikogo wokół. Gwiazdy w nocy świeciły tak jasno, że można było utonąć zapatrując się w ogrom nieba. Przypłaciłam ten nocleg chorobą, bo noc była niespodziewanie zimna, ale bez najmniejszych wątpliwości zrobiłabym to ponownie. Widok gór zaraz po wyjściu z namiotu jest wart bardzo, bardzo wiele.
Po zejściu z gór, jemy śniadanko nad górskim potokiem i wracamy tym samym promem, po czym kierujemy się do Tirany. Ogromne place, kolorowe bloki mieszkalne, obskurna, komunistyczna , pełna śmieci piramida Hodży, bezpańskie psy i koty – spędzamy w Tiranie jakieś poł dnia, ale tego wystarcza. Nie zachwyca. Na ogół wydaje mi się, że na Bałkanach przyroda i natura bezkonkurencyjnie wygrywa z miastami.
Opuszczając Tiranę udaliśmy się jeszcze nieco dalej na południe Albanii z zamiarem plażowania, nie dojechaliśmy niestety do planowanego miasteczka Ksamil, gdzie podobno są najładniejsze plaże. Zatrzymaliśmy zaś w miejscowości Wlora. Plaże nie są warte polecenia, ale trafiliśmy do fantastycznej restauracji. Kelner - Albańczyk z impetem podszedł do naszego stolika, rzucił menu w kąt krzycząc przy tym „Fuck menu, talk to me brothers” i zaserwował nam chyba najlepszą ucztę na Bałkanach – na naszym stole szybko pojawiły się półmiski mięsa, grillowane warzywa, świetny regionalny sos jogurtowy, domowe wino i rakija. Uczta zakończyła się tańcami przy stole oraz robieniem zdjęć z całym personelem kuchennym. Dlaczego ludzie południa są tak uroczo bezpośredni?
Po albańskich plażach nadszedł niestety czas na zawrócenie w stronę domu - po drodze jeszcze Macedonia z uroczym miastem Ochryd i stolicą Skopje i serbski Belgrad, a na zakończenie oczywiście…. Kraków. Uogólniając wypad na Bałkany, mogę jednoznacznie powiedzieć, że jest to niskobudżetowa i nie wymagająca wielkich planów podróż, która serwuje ogromną dawkę emocji.
Ukryte skarby ściany wschodniej - Augustów i okolice
Augustów – niepozorne miasteczko, które zawsze mijałam na trasie Wilno – Warszawa. Owszem – przejeżdżało się przez całkiem sympatyczny kanał, ale nigdy nie miałam okazji zagłębić się dalej w miasto. Tak się złożyło, że na Litwie akurat zbliżał się długi świąteczny weekend (Dzień Koronacji Króla Mendoga), ceny w litewskich sklepach szły w górę w tempie stale-szybkim, dlatego stwierdziłam, ze wypad do najbliższej „Biedronki” trzeba połączyć ze zwiedzaniem Augustowa i Suwalszczyzny. Jak zwykle, włączyłam google map, żeby ocenić, co ewentualnie można zobaczyć w pobliżu i za chwilkę miałam 4-dniowy plan wypadu do Polski Wschodniej.
Do Augustowa z Wilna mamy tylko 200 kilometrów, więc nawet bez większego pośpiechu można tam dotrzeć w 3 godziny. W Augustowie polecam świetny nocleg - https://e-turysta.pl/wczasy-pod-buda-augustow-154157.html?kl=1. Przytulne domki z ogromnym zadaszonym obszarem do grillowania znajdują się trochę dalej od centrum, przy samym jeziorku i tuż obok jednej z najlepszych smażalni ryb w mieście http://gospodarstworybackieaugustow.pl/smazalnia/. Wybór ryb jest tam naprawdę ogromny – świeżo wyłapane miętusy, pstrągi, węgorze, leszcze, sumy i inne ryby po 20 minutach znajdują się na twoim talerzu, a co najważniejsze zaraz po przyjeździe można zasiąść w przemiłej knajpie urządzonej na styl starej rybackiej chaty ulokowanej wprost na wodzie. Wiszące w środku sieci i przycumowane łodzie stwarzają atmosferę niczym z rybackich baśni o piratach.
Wieczorem wybieramy się na pierwszy spacer po mieście. Im głębiej w miasto tym bardziej się dziwię i żałuję, że nie byłam tutaj nigdy wcześniej. Z małej i przytulnej starówki kierujemy się ku kanałowi, mijamy przycumowane łodzie, liczne knajpki i bulwarem dochodzimy aż do mola i wyciągu nart wodnych. Spacer bulwarem jest przemiły, śnieżka wije wśród łagodnie spadających gałęzi wierzb, koło przybrzeżnych kaczek i łagodnie przesuwających się po wodzie statków. Miasteczko zadbane, dopieszczone, infrastruktura sportów wodnych zadowoli nawet najbardziej wymagających osobników.
Następnego dnia planujemy zwiedzenie Biebrzańskiego Parku Narodowego. Pierwotnym pomysłem był spływ tratwą, ale wymieniliśmy pomysł na przebycie jednej z pieszych tras. Odbijamy od Augustowa ok 30 kilometrów i kierujemy się do leśniczówki „Grzędy”, skąd wiodą wrota w głąb parku. Otrzymujemy mapkę, płacimy za wstęp i rozpoczynamy ponad 8-kilometrową „przechadzkę”. Las jest naprawdę dziki, stary i potężny, czuć lekki dreszczyk. Ciekawym odkryciem był niespotykany dotąd rój komarów – trzeba dobrze się zabezpieczyć, bo na tych bagnistych terenach można zostać nieźle pociachanym przez zgłodniałe bestie.
Po powrocie kąpiel w jeziorku i wypad na statek. Płyniemy kanałem augustowskim, przez jezioro Necko aż do doliny Rospudy, która robi największe wrażenie. Przy zachodzącym już słońcu brzegi doliny toną w soczystej zieleni, podziwiamy nieskażoną przez człowieka, dziką jeszcze naturę. Na statku lecą stare polskie przeboje, romantyka na całego. Jest bosko.
Trzeciego dnia kolej na Wigierski Park Narodowy i przejazd wąskotorową kolejką. Wigierska kolejka turystyczna o długości 10 km biegnie wzdłuż południowego brzegu jeziora Wigry na Suwalszczyźnie. Wzdłuż szlaku, w atrakcyjnych miejscach Wigierskiego Parku Narodowego, w Puszczy Augustowskiej, niemal nad samymi brzegami Wigier urządzono przystanki widokowe: Binduga, Powały, Bartny Dół. Binduga - pierwszy przystanek kolejki położony jest nad brzegiem Wigier w miejscu, gdzie dawniej wyciągano z wody spławiane drewno. Bartny Dół - drugi przystanek z widokiem na jezioro Wigry. Krusznik - Zielona Karczma - ostatni przystanek, gdzie można napić się kawy i przekąsić. Pasą się tutaj owce, co jest ogromną atrakcją dla dzieci, które mogą karmić je trawą. Powały - przystanek nad jeziorem, położony na rozległej polanie. Niedaleko znajduje się pomost widokowy na wysokim brzegu zbiornika.
Po przejażdżce wygłodniali jemy obiad w karczmie tuż koło przystanku kolejki. Jedzenie pyszne i tanie. Zamawiamy tradycyjne dania regionalne – żurek, flaki i kartacze z …jagnięciną. Wszystko smakuje pysznie.
Na drodze powrotnej czując lekki niedosyt sprawdzam w Internecie, co jeszcze można zwiedzić w pobliżu i trafiam na najwyższy w Polsce Most w Stańczykach. Odbijamy tym razem w górę od Suwałk ku granicy z Rosją. Mosty to dwa równoległe wiadukty, każdy długi na ponad dwieście metrów i wysoki na prawie czterdzieści - rzeczywiście robią wrażenie. Nawet najwyższe świerki swymi ostrymi czubami nie sięgają koron wiaduktów.
Jeszcze miałam zamiar przejechać się przebiegająca przez miasto trasą Green Velo, niestety deszcz pokrzyżował plany i mam pretekst, żeby przyjechać tutaj jeszcze raz, co na bank uczynię.
Ostatniego dnia robimy zakupy w Suwałkach - za 350 PLN ładujemy cały bagażnik jedzenia i innych towarów. Cóż, zostaje powiedzieć I LOVE POLAND.
Neapol i wybrzeże Amalfi – jak niebo i piekło
Neapol i wybrzeże Amalfi zwiedziałam w jednej podróży z Apulią włącznie, ale warto wybrać się do Kampanii na tydzień i jeszcze popłynąć promem na jedną z pobliskich wysp, np. Capri.
Obie destynacje zwiedzałam jedna po drugiej, więc kontrast tych dwóch miejsc uderzył szczególnie. Całe wybrzeże Amalfi wygląda niczym z bajkowego snu - piękne widoki na bezkresne morze Tyrreńskie, rozrzucone na całej trasie miasteczka z kolorowymi domkami usytuowanymi na skałach. Neapol to kwintesencja chaosu - zakorkowany, głośny, tłoczny, wąski i brudny, a jednak urzeka czymś niewytłumaczalnym od pierwszego wejrzenia.
Jeśli chcesz tylko pobieżnie zobaczyć wybrzeże Amalfi, to zdecydowanie wystarczy jeden dzień. Jeśli chcesz zaś poczuć klimat małych miasteczek i leniwego Dolce Vita, warto zarezerwować tutaj chociaż trzy noclegi. My wczesnym rankiem wyruszyliśmy z południowej strony wybrzeża w kierunku Ravello i w ciągu dnia przejechaliśmy aż do Sorrento zatrzymując się na spacer w kilku miasteczkach. Na trasie wybrzeża jest aż kilkanaście miasteczek, na pewno nie warto zaliczać każdego, tylko wybrać te bardziej spektakularne: Positano, Amalfi, Ravello, Sorrento. To z pewnością wystarczy, żeby poczuć klimat. Miejsce na pewno spodoba się tym, kto lubi podróżować „na bogato”. Dla mnie minusem były rzesze turystów, chociaż nie był to jeszcze sezon., Nawet nie chcę wyobrażać, co dzieje się na parkingach i na krętej serpentynie w szczycie sezonu.
Neapol znajduje się mniej więcej w 50 km od „rajskiego wybrzeża”, więc cały region możemy spokojnie zwiedzać w czasie jednej podróży do Włoch. Z rajskiego zakątka po prostu wpadamy, jak się nam na początku zdało, do piekła. Im bliżej do centrum Neapolu tym droga jest bardziej zakorkowana, nie obowiązują tam żadne zasady ruchu drogowego. Parkujemy w pobliżu starej części miasta i po 10 minutowym spacerze znajdujemy się w wąskich uliczkach Neapolu. Przyznam, że czegoś takiego jeszcze chyba nie widziałam, chociaż trochę już podróżuję. To miasto nie ma żadnego porządku, reguł, panuje całkowita eklektyka, szczególnie w architekturze. Zadziwiła mnie ilość kościołów wepchniętych na tak małym obszarze i fakt, że są one wbudowane w domy mieszkalne. Niektórych kościołów nawet nie sposób dostrzec pomiędzy klatkami schodowymi i sklepikami. Po kilku godzinach spaceru nie dziwi mnie już nic: pełno tutaj wymalowanych w grafity ścian, w które wbudowane są ołtarzyki dla Świętych, pod którymi umieszczono kosze na śmieci. Po wąziutkich uliczkach śmigają skutery, w powietrzu sznury z suszącym się praniem, zewsząd dochodzą zapachy jedzenia. Wstępujemy na najlepszą pizzę na świecie, która jest sprzedawana wprost ze stoiska, jak nasze czeburieki i kosztuje zaledwie 1,5 euro – najtańszy nasz posiłek we Włoszech. Na koniec udajemy się jeszcze do nadmorskiej dzielnicy, gdzie rozpościera się całkiem inna, przestrzenna panorama Neapolu z Wezuwiuszem w tle.
Miasto zrobiło piorunujące wrażenie, kiedyś wrócę tutaj na dłużej.
Półwysep Gargano - jeszcze nieodkryte Włochy
Planując tygodniową trasę po południowych Włoszech wiedziałam, że chcę koniecznie zobaczyć okolice Bari, Neapol i wybrzeże Amalfi. Koniecznie chciałam też zobaczyć jakieś mniej turystyczne miejsce, dlatego mój wybór padł na półwysep Gargano, który stał się „wisienką na torcie” mojej trasy po południowych Włoszech.
Gargano znajduje się w regionie Apulia i tworzy tzw. ostrogę włoskiego buta. Rzadko trafia na listę objazdówek po Włoszech, a całkiem na próżno – ten wysunięty w morze skrawek lądu zapiera dech w piersiach pięknymi widokami i dziewiczą przyrodą. Tutaj otrzymałam wszystko, co najbardziej lubię – piękną przyrodę, wyludniałe, dzikie plaże, klimatyczne małe miasteczka, gdzie nie rozwinęła się jeszcze masowa turystyka, przytulne knajpki z pysznym włoskim jedzeniem i przynoszoną na deser schłodzoną limoncellą (cytrynowy likier pochodząc właśnie z tego regionu Włoch).
Zaraz po wjechaniu na półwysep równa dotąd droga przeistacza się w kręta serpentynę wijąca się nad pięknym, turkusowym Adriatykiem. Po drugiej stronie drogi – piękne, zielone, gęste lasy Umbria i gaje oliwkowe. Podczas prawie 2-godzinnej drogi mijamy tylko kilka aut, widzimy pozamykane supermarkety – sezon jeszcze się tutaj nie zaczął, a i w sezonie chyba nie ma zbyt dużo turystów.
Na półwyspie jest kilka małych klimatycznych miasteczek, białych
i wiszących prosto na skale wpadającej w morze – jak reszta miasteczek w
tym regionie. Koniecznie trzeba zobaczyć Viestę i Peschini. Stara część Vieste zwana perłą
Gargano położona jest wysoko na wapiennym cyplu, a
jego najbardziej znanym znakiem rozpoznawczym jest wysoki biały wapienny głaz Pizzomuno.
Będąc na Półwyspie Gargano warto wybrać się na wycieczkę
statkiem na położone w odległości 21 km Wyspy Tremiti.
Na półwyspie Gargano byłam w przedziwnej i niesamowicie klimatycznej restauracji Ristorante Al Trabucco da Mimì https://www.facebook.com/altrabucco/?fref=ts. Trabucco jest charakterystycznym obiektem Gargano. Jest to wysięgnik służący do połowu kiełbi. Sieci są wyciągane przy pomocy systemu lin i kołowrotków i opróżniane na drewnianej platformie. Restaurację odkryłam całkiem przypadkowo przeglądając Facebook pod kątem lokalnych atrakcji. Okazało się, że restauracja znajdowała się w 5 minutach drogi od naszego domu. Restaurację stanowiła trattoria obudowaną wokół drewnianej platformy starego trabucco na końcu skalistego cypla ze wspaniałym widokiem na morze, w całym "lokalu" porozwieszane sieci, muszelki. Bryza morska czasem łagodnie uderzała w nasz stolik, na którym znalazły się świeże ryby i schłodzone lokalne wino. Obowiązkowe miejsce, dla tych, którzy chcą czegoś niecodziennego. Raczej mało odwiedzane wśród turystów, klienci to sami Włosi. Chyba najlepsze miejsce na całym Półwyspie do podziwiania zachodu słońca przy lamce lokalnego wina.
Na noclego polecam leżące zaraz przy pięknej plaży - Appartamenti Serena https://www.booking.com/hotel/it/appartamenti-serena-peschici.pl.html?label=gen173nr-1DCAEoggJCAlhYSDNiBW5vcmVmaLYBiAEBmAEeuAEGyAEO2AED6AEBkgIBeagCAw;sid=c946238780d2dfb2d206dc29e3d4d868;dest_id=-124347;dest_type=city;dist=0;group_adults=2;hpos=1;room1=A%2CA;sb_price_type=total;srfid=e988844658ba01ca388f20a77f5a031eaab7b728X1;type=total;ucfs=1&#hotelTmpl
Apulia - wciąż te same Włochy, ale całkiem inne
Włochy zwykle kojarzą się nam z Rzymem, Toskanią, Wenecją, Alpami, wysoką modą, gwarem na ulicach, wybujałym temperemantem. Jeśli lubisz Włochy, a wszystkie najbardziej znane miejsca już zaliczyłeś, ale nadal coś ciągnie Cię do tego państwa, wybierz się do Apulii. To wciąż te same Włochy, a jednak całkiem inne — jeszcze nieskażone masową turystyką, biedniejsze, ale i bardziej autentyczne, spokojne. Trudno nawet opisać uczucie błądzenia po wąskich uliczkach białych miast położonych nad Adriatykiem. Stara część miasta to labirynty wąziuteńkich uliczek, wszędzie suszące się pranie, zapachy gotowanego jedzenia dochodzące prosto z uchylonych okien i drzwi, mnóstwo symboliki religijnej, ołtarzyki dla Świętych wmurowane wprost w domy mieszkalne.
Nadal jednak mamy to samo pyszne, niemal czekoladowe espresso, fantastyczną pizzę i owoce morza i ... niezwykle obfity wybór lokalnych win w cenach już od 1 euro (sic!).
Wizzair już oferuje loty z wileńskiego lotniska wprost do Bari - głównego miasta Apulii. Najlepiej wynająć samochód od razu na lotnisku i zapuścić się w niezwykłą podróż po wybrzeżu Adriatyku przez Poligano-A-Mare, Monopoli aż do Alberobello z miniaturowymi domkami truli.
Zapraszam na podróż po Apulii!
Portugalia. O samotnie podróżującej kobiecie
Z pomysłem samotnej podróży nosiłam się już od kilku lat, dlatego, kiedy tylko poczułam, że właśnie nastąpił odpowiedni moment, nie zastanawiając się długo kupiłam bilety do wymarzonej Portugalii.
Od razu chciałabym zanegować panujący powszechnie mit, że podróżująca samotnie kobieta to zdesperowana singielka szukająca wyłącznie przelotnych romansów. Dla wszystkich myślących podobnie odpowiadam – podróżująca samotnie kobieta nie jest ani dziewczyną lekkich obyczajów, ani wredną babą, która nie ma przyjaciół, ani odważną, czy bezmyślną osobą pakującą się w niebezpieczne sytuacje.
Taka kobieta po prostu realizuje własne marzenia, chce poznać siebie lepiej, stawia sobie wyzwania. Taka kobieta wcale też nie jest bogata, dokonuje po prostu pewnych wyborów- zamiast nowego auta odkłada na podróż. I taka kobieta bardzo się boi, czy poradzi sobie z logistyką i wszelkimi wyzwaniami podróżowania na dziko, samotnością i ciężkim plecakiem. Boi się, ale idzie na to, bo wie, że uczyni to z niej silniejszą osobę, a nowych doświadczeń nie zastąpią żadne materialne rzeczy. Znajomi pytali mnie, czy się nie boję, że mnie okradną, albo zgwałcą? Opowiadałam – „ a czy wy się nie boicie, że was okradną i zgwałcą w Wilnie w ciemnym zaułku?”.
10 dni, aby zobaczyć jak najwięcej
Zaplanowałam swoją podroż tak, aby w ciągu 10 dni zobaczyć jak najwięcej, dlatego zahaczyłam nawet o Madryt, gdzie właśnie rozpoczęła się moja podróż. Po wyjściu z samolotu i „delikatnej” bryzie powietrzna wiejącego niczym z rozpalonej suszarki do włosów zaczęłam w myślach przeklinać, że zdecydowałam się podróżować w sierpniu – upał był wprost nie do zniesienia. Może po części z powodu tegoż upału od razu zrozumiałam, że Madryt nie stanie się nigdy miejscem, do którego zechcę jeszcze kiedykolwiek powrócić.
Madryt leży 600 m n.p.m. i jest najwyżej położoną stolicą Europy, nie ma też dostępu do morza. Miasto wydało mi się duszne, ciężkie, masywne. Wysokie stare kamienice w niczym nie przypominały filigranowości i strzelistości tych z Barcelony, wydawało mi się, że zaraz runą na mnie ze wszystkich stron, a ja nie miałam gdzie się schować przed parnością upalnego lata. Najbardziej upalne godziny spędzałam w muzeach – to chyba największy walor Madrytu – w jednej dzielnicy znajduje się mnóstwo światowej sławy muzeów od tych z malarstwem klasycznym po malarstwo abstrakcyjne. Wieczorem przesiadywałam w kawiarniach zajadając się paellą i degustując hiszpańskie wina. Kawiarnia – koniecznie z natryskiem wodnym, bo nawet wieczorem było upalnie.
Madryt – Porto
W każdym bądź razie głównym punktem mojej wycieczki była Portugalia, do której dostałam się autobusem. Podróż na trasie Madryt – Porto trwała około 10 godzin, krajobraz widziany przez okno niczym nie wyróżniał się. Natomiast Porto zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Moim skromnym zdaniem miasto jest kwintesencją romantyzmu – „porozwieszane” nad rzeką Douro przepiękne mosty, kolorowe stare kamieniczki, suszące się i powiewające na wietrze pranie, świeża ryba w restauracjach nadrzecznej promenady no i tak przyjemnie odurzające przesłodzone wino porto. Wokół miasta jest również mnóstwo atrakcji, na które warto poświęcić kilka dni.
Przejażdżka koleją lub przepłynięcie statkiem wzdłuż rzeki Douro sławnymi na cały świat trasami winnic, oddającymi klimat tej tradycyjnej, mniej zurbanizowanej Portugalii. Koniecznie przejdźmy się starym tramwajem do miejscowości Foz, położonej u brzegu Atlantyku u ujścia rzeki Douro. Z Porto można też małym kosztem dojechać do Guimarães. Jest to zabytkowe miasto w północnej Portugalii i pierwsza stolica tego kraju. Miałam wrażenie, że w tym miasteczku cofnęłam się do średniowiecza. Całe historyczne centrum miasta jest bowiem wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Podróż pociągiem
Z Porto udałam się pociągiem do Lizbony. W czasie podróży uświadomiłam sobie, że moja rezerwacja w hotelu w Lizbonie zaczyna się dopiero od jutra, więc szybko zmieniłam plan decydując się, że tego dnia zwiedzę leżące nieopodal Lizbony bajkowe miasteczko Sintra. W obecnych czasach, kiedy praktycznie wszędzie dostępny jest wi-fi podróżowanie na dziko jest samą przyjemnością. Za pomocą systemu booking.com można za pomocą smartfonu znaleźć nocleg i zapłacić za niego w ciągu zaledwie 10 minut. Powiedzenie „Zobaczyć cały świat, a nie widzieć Sintry, to nic nie zobaczyć” może jest nieco przesadne, ale miasteczko zobaczyć na pewno warto. Chyba nigdzie na świecie nie ma takiej ilości zamków skupionych na tak małym terytorium, a same zamki są przeróżne – od bajkowych, nawet nieco kiczowatych po tajemnicze, pełne metafor, przypominając magiczne bajkowe światy. Jeśli pojedziecie do Portugalii z dziećmi, to pominięcie tego miejsca byłoby grzechem.
Sinta jest również bardzo wygodnym miejscem na wypad na Skalisty Przylądek Cabo da Roca, który stanowi najdalej na zachód wysunięty punkt lądu stałego Europy.
Na postawionym tu krzyżu widnieją słowa z eposu narodowego Portugalii, czyli „Gdzie kończy się ziemia a zaczyna morze” i rzeczywiście uczucie znalezienia się w tym miejscu jest niesamowite – jest to taki mały europejski „koniec świata”. Co prawda wiatr był tak silny, że myślałam, że zwieje mnie z ponad 140-metrowego klifu wprost do oceanu.
Z Sintry udałam się prosto do Lizbony. Zwiedzanie miasta rozpoczęłam od dzielnicy Belem, gdzie nad rozłożystym Tagiem stoi pomnik odkrywców, a z jego góry roztacza się cudowny widok na stojący w pobliżu Klasztoru Hieronimitów – jedyną w całości zachowaną po trzęsieniu ziemi budowlę.
Ostatnia uliczka
Z Belem udałam się już prosto do Alfamy, starożytnej dzielnicy Lizbony z wąskimi uliczkami po których zjeżdżają zabytkowe tramwaje. Nie wiem, czy pamiętacie, ale jest taka scena w kultowym filmie „Dzień Świra”, gdzie chłopak zajada się chipsami i częstuje nimi matkę, a ta kilkukrotnie sięga do paczki, za każdym razem stanowczo podkreślając: „Ostatni!”. I ja tak samo chodziłam tymi krętymi uliczkami i przed każdym zakrętem obiecałam sobie, że to już „ostatnia uliczka” i zatrzymałam się na zasłużony odpoczynek w jednej z restauracji, ale….nie mogłam usiedzieć w miejscu, szczególnie, że były to godziny późnego popołudnia, a że pasjonuje mnie robienie zdjęć, światło było po prostu wymarzone i magicznie oświecało dachy starych kamienic i nieśmiało prześwitywało przez szpary w budynkach rzucając niesamowite cienie na wszystko dookoła.
Na koniec chciałam spędzić jeszcze kilka dni nad Oceanem Atlantyckim, bo Portugalia przecież słynie z pięknych plaż. Postanowiłam, że tym razem nie pojadę na południe Portugalii, żeby mieć pretekst na powrót do tego kraju raz jeszcze. Szukałam plaż wokół Lizbony i nie zawiodłam się.
Udałam się do miasteczka Cascais, jak twierdzą Portugalczycy miejscowego San Tropez. Jest to lekko mówiąc przesada – w Cascais nie ma bowiem ładnych plaż. Są za to bezpłatne, ufundowane przez samorząd tego miasta rowery i wspaniała droga rowerowa prowadząca wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego aż do miejscowości Guincho, gdzie są cudowne, na wpół dzikie plaże. Gorąco polecam 7-kilometrową przejażdżkę tą trasą. Plaża jest głównie rajem dla kitesurferów i od roku 1990 jest częstym gospodarzem Mistrzostw Świata Windsurfingu. Ale kiedy wiatr nie jest bardzo silny plaża jest chętnie wybierana przez rodziny z dziećmi.
Czy warto podróżować w pojedynkę? Zdecydowanie warto, jeśli szukamy nie tyle przyjemności, ile lubimy stawiać sobie wyzwania, chcemy „pokopać głębiej”, odpowiedzieć sobie na jakieś ważne pytania. Opowiadam wszystkim, że była to swego rodzaju duchowa głodówka, porównywana do tej głodówki, kiedy przestajemy jeść, żeby oczyścić organizm z nagromadzonych toksyn. Świadomie nie szukałam kontaktów, chciałam pomilczeć. Owszem czasem czułam się samotnie, nie miałam z kim dzielić wrażeń, natarłam sobie plecakiem ramiona, ale znalazłam spokój wewnętrzny, a po powrocie zmienił się mój stosunek do ludzi. Jestem po prostu spokojniejszym i lepszym człowiekiem i dlatego polecam samotną podróż wszystkim, którzy czują, że czas na zmiany, szczególnie te wewnątrz siebie. Na pewno też uda się wam więcej zobaczyć, bo życie zgodnie z własnym zegarem biologicznym, kiedy nie musimy do nikogo się dostosowywać, pozwala na maksymalne wykorzystanie posiadanego czasu. Z nikim nie musimy uzgadniać naszej trasy, chociaż czasem dialog wewnętrzny ze sobą również nie należy do tych najłatwiejszych.
Fuerteventura i Lanzarote
Jednak plaże na tej wyspie są rzeczywiście rajskie - dorównuja, jeśli nawet nie są ładniejsze od tych karaibskich, jednak bardzo silny wiatr (nazwa wyspy oznacza właśnie „wyspa wiecznego wiatru“) nie pozwala na miłe leżakowanie, bo zimą przy temperaturze około 20 stopni Celsjusza jest po prostu zimno. Ciekawe jest to, że zachodnie i wschodnie wybrzeża wyspy są zupłenie różne. Te zachodnie jest ładogne, z turkusowym oceanem i złotym piaskiem, cywilizowane. Największą atrakcją jest słynną Playa de Sotavento, która ciągnie się przez kilkanaście kilomatrów i robi niesamowite wrażenie. Na ogromnej plaży tworzy się laguna, która zmienia swój wygląd nawet kilka razy w ciagu dnia. Chodzenie po tej lagunie to cudowna medytacja i totalne odmóżdżenie się. Zachodnie wybrzeże jest zupepłnie inne: czarne, skaliste, z dużymi falami, bardziej tajemnicze, dlatego urokliwe
.
Druga wyspa na której spedziłam jeden dzień to Lanzarote. Bardzo dziwne miejsce – tak brzydkie, że aż ładne. O Lanzarote mówi się „księżycowa wyspa” albo wyspa wulkanów. Jadąc po wyspie można poczuć się jak w scenerii skonstruowanej na potrzeby filmu science-fiction. Największym skupiskiem wulkanów jest Park Narodowy Timanfaya, gdzie z otworów ziemi sączy sié ogień i bucha dym. Nawet winorośle na tej wyspie sadzone są na czarnym piasku na podłożu z wulkanicznego piasku, trzeba jednak przyznać, że miejscowe wino jest bardzo ciekawą odmianą tradycyjnych znanych win.
Podlasie. Szlak Tatarski rowerem
Coś dla tych, którzy lubią niezobowiązujące krótkie wypady, wschodnie klimaty, ciszę, spokój, brak tłumów, kresową przyrodę i kuchnię – dwudniowa wycieczka Szlakiem Tatarskim.
Można autem, można rowerem, chociaż, od razu uprzedzam, że trasa rowerowa Green Velo jest nieco przereklamowana... Jest to idealna wycieczka weekendowa dla Wilnian - 4 godziny jazdy w kierunku Polski i już można zgłębiać uroki Podlasia.
Naszą stacją początkową były Kruszyniany, maluteńka miejscowość, której głównymi atrakcjami są drewniany meczet, muzułmański cmentarz oraz dwa zajazdy noclegowe z kuchnią tatarską. My wybraliśmy http://www.zajazdtatarski.infoturystyka.pl/. Otoczenie bardzo klimatyczne, ze starymi meblami wewnątrz i ustawionych w cieniu drzew stolikami na zewnątrz. Kuchnia jednak rozczarowała – chociaż zamówiliśmy trzy różne dania (wszystkie typowo tatarskie), żadne nie było godne uwagi. W Wilnie podobnie smakują sprzedawane w budkach przydrożnych „bielasze”. Tym niemniej duży plus dla miejscowego pszenicznego piwa. Chyba zrobiliśmy błąd, że nie wybraliśmy knajpy obok http://www.kruszyniany.pl/. No, ale to tylko powód, żeby kiedyś tam jeszcze wrócić.
Po „uczcie cielesnej” zwiedziliśmy meczet, gdzie miejscowy imam opowiedział o zwyczajach ludności tatarskiej i wytłumaczył m.in. dlaczego napisy na grobach muzułmańskich są po innej stronie niż u chrześcijan: „żeby aniołki widziały”. Mizar – muzułmański cmentarz dzieli się na nowy i stary. Starsza część jest dużo bardziej klimatyczna, chociaż nowe groby – z racji niecodziennych napisów – również sprawiają wrażenie, że jesteśmy gdzieś na niezwykłym skrawku kresowych ziem.
Po zwiedzeniu miasteczka wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w kierunku Supraśla. Trasa rowerowa początkowo biegła 20 kilometrów przez drogę leśną, która w pewnych miejscach była tak „miękka”, że koła od rowerów dosłownie tonęły w piachu i musieliśmy iść pieszo. Nie psuło to jednak za bardzo nastroju, bo okolica ładna, wszędzie spokój, cisza, ładne krajobrazy, pola, lasy, łąki, jeziorka, stare chatki. Na niektórych odcinkach trasa była równióteńka, wyasfaltowana i cieszyła jeszcze bardziej, bo porównywaliśmy ją do niedawno pokonanej piaszczystej „autostrady”. Z kilkoma przystankami w najładniejszych punktach i rozmowach o „życiowych prawdach” przejechaliśmy w sumie 52 kilometrów docierając do Supraśla, kiedy zapadła już głucha noc.
Nocleg mieliśmy w http://www.mieldziczowka.pl/suprasl/. Bardzo dobre warunki za rozsądne 50 PLN. Co prawda nie było tam ani kuchni, ani baru, co ze smutkiem stwierdziliśmy dopiero po dotarciu na miejsce. Ucierpiał oczywiście jedyny mężczyzna w kobiecej kompanii, który po nocy zwiedzał miejskie markety.
Następny dzień zostawiliśmy na powolne zwiedzanie Supraśla – trafiliśmy na mszę w średniowiecznej cerkwi prawosławnej Zwiastowania NMP. Nabożeństwo odbywało się w języku starocerkiewnym i po polsku – miły akcent łączący narody.
Wizyta w muzeum ikon zaskoczyła klimatem prawosławnego monastyru, oświetlonego świecami, ze starocerkiewną muzyką i naprawdę imponującym zbiorem ikon. Na koniec wizyty w miasteczku wstąpiliśmy jeszcze do „Przysmaków Tatarskich” . Zamówione tym razem „manty” zrobiły dużo lepsze wrażenie.
Ostatnim punktem wycieczki były Bohoniki , a tam również meczet i mizar – bardzo podobne do tych w Kruszynianach, warto jednak zwiedzić oba meczety i wysłuchać opowieści obu imamów, żeby wyciągnąć dla siebie wnioski. Jakie? Nie zdradzę, pojedźcie i przekonajcie się sami. Naprawdę warto biorąc pod uwagę dostępność, atrakcyjność miejsca i całkiem nieduże wydatki.
Ibiza
Jedno z niewielu miejsc, do których mogłabym wrócić po raz drugi. Chociaż na wyspie nie ma za wiele do zwiedzania i jest tak mała, że można ją przejechać w ciągu jednego, to dla tych, co lubią wszelkiego rodzaju elektroniczną muzykę, na pewno jest idealnym miejscem do spędzenia wakacji. W dzień relaks na cudownych plażach, wieczorem pre-party przy zachodzie słońca w nadmorskich knajpach, a w nocy imprezy w klubach ze światowej klasy didżejami. Już dzień po powrocie, a w głowie nadal brzmi muzyka...
Gruzja bez planu
Wreszcie zrealizowałam podróż, którą z różnych powodów ciągle odkładałam - był to jeden z najciekawszych wypadów, spełnił moje wszystkie oczekiwania, a nawet było lepiej niż spodziewałam się.
Lot z Wilna do Kutaisi trwa równo 3 godziny – samolot wylatuje o 5 rano, więc te kilka godzin są idealne, aby odespać wczesne wstawanie. Wysiadamy z samolotu gotowi na podbój Gruzji. Lotnisko malutkie, wręcz kameralne i wbrew stereotypom wcale nie rzuca się na nas chmara Gruzinów oferujących usługi przewozowe. Czekamy na Waleriana, od którego mamy otrzymać auto.
Walerian jest Gruzinem, a jego żoną jest Polska z Wilna Joanna. Małżeństwo stało się operatorem nietypowych wycieczek po kraju znanych jako „Gruzja z nami wariatami”. To właśnie dzięki tym niesamowicie miłym „wariatom” przeżyliśmy najciekawsze przygody, zobaczyliśmy prawdziwą Gruzję bez retuszu i poznaliśmy lokalnych mieszkańców, ale o tym nieco później.
Od Waleriana otrzymaliśmy jego najlepszego Mercedesa. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do wynajmowania auta w europejskich krajach nie dziwcie się, bo w Gruzji jest trochę inaczej – żadnych umów, podpisywania setek papierów, zapisywania danych. Pytamy, czy auto jest ubezpieczone i co stanie się, jak nam je ukradną. Walera na to „nic takiego, poszukamy, znajdziemy”. I taki właśnie jest stosunek Gruzinów do życia – niczym nie przejmują się na zapas.
Już po pierwszej wymianie zdań z Walerianem i przedstawieniu naszego planu zwiedzania kraju, rozumiemy, że w Gruzji najlepszym planem jest brak planu. W ciągu niecałych 5 minut Waleremu udaje się namówić nas na zwiedzenie górskiej Swanetii – regionu, który tym razem chcieliśmy odpuścić ze względu na brak czasu. „Musicie koniecznie pojechać do Swanetii – tylko tam poczujecie prawdziwą Gruzję, akurat jutro tam się wybieram, zaprowadzę Was w miejsca, gdzie nie docierają turyści, zakroimy barana, podsmażymy na ognisku, pojeździcie na koniach” – długo namawiać nie musiał, szybko zmieniamy nasz „plan jazdy”.
Pierwszy dzień przeznaczamy na Kutaisi – jest pochmurno, ciemno, ciągle pada, wszystko jest jakieś szare, zewsząd sterczą betonowe rury, poraża całkowity brak estetyki. Na razie Gruzja nie zachwyca. Po pobieżnym zwiedzeniu Kutaisi i okolic miasta ruszamy do Swanetii. Wreszcie się rozpogadza, droga robi się coraz ciekawsza. Mniej więcej 100 km przed główną miejscowością Swanetii – Mestią pojawiają się pierwsze wzniesienia Kaukazu. Na drodze ciągle spotykamy krowy, byki, świnie, a nawet całe stada baranów, które dosłownie tamują przejazd. Szybko rozumiemy, że w Gruzji jest podobnie jak w Indiach-zwierzęta na drodze są święte, trzeba cierpliwie zaczekać aż zejdą z drogi. Po kilku dniach nawet nie robią na nas żadnego wrażenia, co więcej – dziwią miejsca, gdzie na drodze ich nie ma, a szosa jest przejezdna.
Droga w górach robi się coraz bardziej kręta i niebezpieczna, ale wszystko wynagradzają widoki, które o tej porze roku są szczególnie zachwycające. W niższych partiach jeszcze zielone łąki, wyżej na stokach górskich cała paleta jesiennych barw- żółci, czerwieni i pomarańczy, a w oddali zaśnieżone szczyty. Dosłownie zapiera dech w piersiach, jesteśmy niezmiernie wdzięczni Waleremu, że namówił nas na udanie się właśnie do tego regionu.
Do Mestii docieramy jeszcze przed zapadnięciem zmroku, wpisujemy do nawigacji wybraną knajpkę i po kilku minutach już siedzimy przy stole zastawionym gruzińskimi smakołykami i czerwonym winem, które po takiej długiej podróży smakuje jak nektar. Po kolacji Gruziń – znajomy Walerego – zabiera nas do hotelu, gdzie mamy spędzić noc. W hotelu poznajemy grupkę turystów z Polski – dosiadamy się do wieczornej biesiady i spędzamy z naszymi nowymi znajomymi cudowny wieczór. Przyjaźń ugruntowana winem jest szczególna – Polacy oddają nam swoje buty, żeby lepiej się nam chodziło po górach i zapraszają na gościnę do Polski.
Następnego dnia wstajemy bardzo wcześnie rano, bo jesteśmy umówieni z miejscowymi Gruzinami, że zawiozą nas na najwyższe miejsce w okolicy, gdzie dopiero budowana jest infrastruktura narciarska. Wczesne poranne słońce jak na zamówienie oświetla szczyt pięknej Uszby – widok jest tak cudowny, że płaczę z wrażenia. Na samym szczycie prawdziwa zima, iskrzy śnieg, dużo słońca, cudowne widoki.
Wracamy do hotelu, jemy pyszne i bardzo obfite domowe śniadanie, po którym wyruszamy na spotkanie z Walerą. Punktualność nie jest najmocniejszą stroną Gruzinów, więc czekając na Walerę postanawiamy napić się kawy w jednym z przydrożnych „barków”. Wchodzimy do środka, prosimy Panią o kawę i nawet nie zauważamy, kiedy na stole pojawia się ser, polewane jest wino. Raptem nie wiadomo skąd pojawia się jeszcze jeden Gruzin – pewnie małżonek Pani, która nas ugaszcza i ze zwykłego „napicia się kawy” robi się gruzińska mini supra – słuchamy toastów wnoszonych również na naszą cześć, pijemy wino i zajadamy serem. Nawet nie zauważamy, kiedy pojawia się Walera, a z przydrożnego „barku” wychodzimy z ogromną butlą domowego gruzińskiego wina i z zaproszeniem na gościnę, „kiedy nasz hotel już zostanie ukończony”.
Właśnie w tym momencie zaczyna się najciekawsza część naszego pobytu: przesiadamy się do busiku Walerego, w którym już siedzi prawdziwy Swan (autochtoniczny mieszkaniec Swanetii) „doskonale znający te tereny”. Busik jedzie leśną drogą w górę, coraz wyżej. Walera podrzuca nam buteleczkę koniaku własnej roboty, krajobrazy stają się jeszcze ładniejsze. Dojeżdzamy do chatki górskiej, o istnieniu której wie chyba tylko Swan i Walera. Wchodzimy do środka. Przy stole siedzi około 5 Gruzinów z nieco szklanymi oczyma. Częstują nas baranem prosto z pieca, chachapuri, winem.
Znaleźliśmy się w samym środku prawdziwego gruzińskiego świata, prawdziwego aż do bólu. Bieda, brud, ale radość na twarzy i duma z własnego kraju. Rozmawiamy o życiu, religii, polityce, w tle gra włączony telewizor z amerykańską muzyką. Czuję się jakbym była gdzieś daleko poza rzeczywistością, gdzieś na końcu świata, na końcu ziemi. To jest właśnie to czego zawsze szukam w podróżach, a co tak trudno znaleźć, bo wszystko zostało już masowo zglobalizowane i skomercjalizowane. Wychodzę na ganek, siadam na deskach, patrzę w góry, wdycham powietrze, jestem bardzo szczęśliwa.
Walera opowiada o tym, co dla Gruzina jest najważniejsze – to dobre i udane stosunki z innymi ludźmi, rodzina. Przez chwilę podziwiamy szczyty górskie przez lornetkę, po czym udajemy się na przejażdżkę konno po górskich terenach. Walera długo nie wnikając w poziom zdolności jeździeckich puszcza nas wolno przed siebie. Konie posłuszne, wytresowane, jak informuje Walera kosztują 2500 dolarów i są bardzo cenne. Jest słonecznie, powietrze przejrzyste, żadnej żywej duszy dookoła. To jeden z tych momentów, które pewnie będę wspominać umierając.
Jeszcze przed zmrokiem Walera sadza nas do busika, za nami pakują się Gruzini i ruszamy tym razem na nocleg do wioski położonej niżej w górach. Rozpalają dla nas ognisko, na którym smażą barana, uczta się rozkręca, przynoszą inne dania. Ogień skwierczy, oświeca nasze twarze, smakujemy i rozmawiamy. Wspólny temat – niechęć do Rosji, licytujemy się, komu wyrządziła więcej szkód. Szczególnie drażliwym tematem jest Abchazja i Osetia Południowa. Noc spędzamy w górskiej chatce, gdzie warunki są dalekie od europejskiego komfortu, tym niemniej budzimy się wypoczęci, w cudownym nastroju, jedyne co męczy to powrót górską, krętą drogą. Jeśli jedziecie do Gruzji w żadnym wypadku nie pomijajcie tego regionu – jest po prostu esencją tego cudownego kraju.
Zmierzamy w kierunku Tbilisi po drodze zaliczając Gori i skalne miasto Uplistsikhe oraz robimy przerwę na obiad z Joasią, żoną Waleriana, która opowiada nam m.in o tym, jak żyje kobieta w Gruzji. „Tutaj wszystko jest oczywiste, przejrzyste – kobieta musi dbać o wszystko, co dotyczy domu, mężczyzna – o wszystko, co poza nim. Bardzo mi to odpowiada, nie muszę załatwiać żadnych męskich spraw, co zdarza się kobietom na Litwie. I to mi się podoba”.
Do Tbilisi dojeżdżamy nieco po zmroku, trafiamy w korek na wylotówce z miasta. Nocleg mamy w samym centrum starówki, przy tradycyjnych gruzińskich łaźniach, za miły apartament płacimy około 10 euro za osobę – podobnie płaciliśmy za resztę noclegów. Mamy cały dzień na spokojne zwiedzanie miasta. Nigdy nie byłam wielbicielką muzeów, dlatego również tym razem po prostu chodzimy po uliczkach starego Tbilisi, starając się – jak sugeruje przewodnik – zgubić się w ich gąszczu. Najmocniej poraża kontrastowość tego miasta. W samym centrum stoją rudery, które dosłownie zapadają się pod ziemię, podwórka jakby były jeszcze z czasów średniowiecza, a tuż obok nich bogate restauracje, nowoczesne budynki. Po kilku dniach w Gruzji takie widoki przestają jednak dziwić, zmienia się skala percepcji.
Kolejny punkt wyprawy to złowrogo brzmiąca słynna gruzińska droga wojenna. Trzeba przyznać, że przejazd trasą 150 km od Tbilisi na samą Północ Gruzji aż do granicy z Rosją rzeczywiście wywołuje dreszczyk emocji. Wjeżdżamy w górskie tereny – które w tym miejscu nie przypominają w niczym Swanetii – krajobraz jest dużo bardziej surowy, szczyty górskie są łyse, groźne. Mniej więcej w połowie trasy – na wysokości kurortu narciarskiego Gudauri – wjeżdżamy w prawdziwą śnieżną zimę. Ciekawe wrażenie robi punkt widokowy na wąwóz Dżwari. Zbudowano tam „balkonik” o pokaźnych kształtach, który cały wyłożony został kolorową mozaiką, można tutaj zrobić ciekawe zdjęcia pod warunkiem, że jest dobra pogoda i świeci słońce. Naszym celem jest miejscowość Stepancmida – punkt wypadowy w miejsce gdzie stoi jeden z najładniej położonych na świece kościołów Cminda Sameba z widokiem na górę Kazbek. Przed wyprawą jemy pyszny obiadek w miejscowej knajpie, chociaż temperatura jest prawie minusowa, wybieramy stolik na zewnątrz, słońce przyjemnie grzeje, a kolorytu dodaje byczek pasący się naprzeciwko naszego stoliku.
Droga na szczyt jest do pokonywania tylko przez miejscowego Gruzina, zostawiamy więc swego mercedesa na parkingu i za 40 lari jesteśmy już na szczycie. Widok rzeczywiście robi wrażenie, jednak w tym miejscu nie da sie uniknąć turystów, nie ma tutaj takiej magii, jak w dzikiej Swanetii. Otoczenie jest jednak tak ładne, że wprost chce sie wyruszyć w dalszy trekking, to jednak zostawiam na następny raz.
W Gruzji o tej porze roku zmrok zapada około godz 7, więc postanawiamy nie marnować dnia i pojechać dalej w kierunku Władykaukazu aż do granicy z Rosją. Im dalej tym droga robi się bardziej groźna- szczyty Kaukazu robią się coraz surowsze, wąwóz coraz głębszy, droga coraz gorsza. Dojeżdżamy do kościoła Archaniołów leżącego sa samej granicy i zawracamy z powrotem. Kolację jemy w miejscowej restauracji, gdzie z barmanem dochodzimy do wniosku, że Bóg obdarzył nasze narody sprawiedliwie – Gruzji dał ładną przyrodę, a Litwie – ładne kobiety.
Zostaje nam jeden dzień w Gruzji – możemy po prostu wrócić do Kutaisi zwiedzając po drodze Borjomi, albo zaryzykować i udać się dalej do Kachetii – regionu słynącego z produkcji wina. Jako niezwykle sumienni turyści wybieramy kierunek winiarni – no bo , jak można wyjechać z Gruzji bez odwiedzenia chociaż jednaj z nich. Droga tonie we mgle – nic nie widać, gorsza pogda chyba nie mogła się już przytrafić- widoczność jest tak słaba, że nawet nie ma co marzyc o podziwianiu widoków – ledwo widać drogę. Gruzini jak zwykle wyprzedzają na trzeciego. Dotarcie do miejscowości Singhagi wynagradza jednak wszystko – znów trafiamy prosto do serca autentycznej Gruzji, okazuje się, że w mieście odbywa się coroczny festiwal wina. Na głównej ulicy rozweseleni Gruzini smażą szaszłyki, rozkładają słonicy, ogórki, sery, polewają wino, a my lądujemy w samym środku tego gruzińskiego święta.
Szukając winiarni, z czym mieliśmy niemały kłopot, napotkaliśmy na polnej drodze Gruzina. Jakby stał i czekał tam na nas. Drogi do winiarni nie wskazał, ale zaprosił na swoje domowe wino, otworzył basztę widokową. Pierwsza degustacja została zaliczona. W końcu udaje się nam trafić do prawdziwej winiarni, gdzie otrzymujemy ciekawe informacje o produkcji gruzińskiego wina – okazuje się, że te co mamy na Litwie w sklepach (Old Tbilisi, Alazani Valley) to wina, które daleko odbiegają od tego, co Gruzini nazywają prawdziwym gruzińskim winem. Jak mówi znawca – prawdziwe wina to tylko te wytrawne, słodkie natomiast są dla amatorów. Do Kutaisi docieramy zmęczeni jak psy, ale szczęśliwi – zobaczyliśmy wszystko, co zaplanowaliśmy, a nawet więcej do tego trafiliśmy na cudowny nocleg w poleconym przez Aśkę Nono Gest House.
.
Izrael w 4 dni
Izrael nigdy nie był moim wymarzonym kierunkiem, tym niemniej „Ziemię Obiecaną” zaliczałam do miejsc, które na pewno kiedyś chciałabym zobaczyć. Akurat zbliżał się okres mojego „podróżniczego głodu” (następuje mniej więcej co 3 miesiące), więc sprawdziłam połączenia Wizzair i kupiłam promocyjny bilet w obie strony za 80 euro.
Nie musiałam tej podróży jakoś szczegółowo planować, bo zdecydowałam się zaledwie na 4 dni w tym kraju. Izrael to nieduży kraj, ale mając tak mało czasu i tak musiałam ograniczyć liczbę zwiedzanych miejsc. Padło na Tel Awiw, Jerozolimę, Morze Martwe, Autonomię Palestyńską (Betlejem).
Noclegi w Izraelu rzeczywiście do tanich nie należą, więc wybrałam najtańsze z możliwych, ale i tak musiałam płacić około 20 euro za łóżko w pokoju koedukacyjnym z 10 albo 12 współlokatorami. Plusem było to, że w tej cenie miałam pyszne śniadania z lokalnym humusem, oliwkami i szakszuką (jajko w sosie pomidorowym). Nie miałam jednak ani trochę prywatności, ale nie żałuję tych niedogodności, bo poznałam ludzi z całego świata. Mieszkałam np. w pokoju z Arabem, który kilka razy w dzień i w …nocy rozściełał swój dywanik, żeby się pomodlić.
Do Tel Awiwu dotarłam dopiero koło północy, wsiadłam na pociąg (ok 3,5 euro ) kursujący z lotniska Ben Gurion do centrum. Ze stacji na której wysiadłam do hostelu i tak był jeszcze spory kawałek, więc musiałam złapać taksówkę (10 euro). Kierowcą był Arab, który od razu zapytał, czy jestem „single”. Chcąc uniknąć tanich podrywów powiedziałam, że „no, I have a boyfriend”. Na to on mi odpowiedział: „Ok so you are single”. I dodał: „If you are not married, for me you are single. Boyfriend is nothing. You can split just with one sms. If you told me you are married, that really means you are not single”. Otrzymałam krótką lekcję damsko -męskich stosunków z innej kulturowej perspektywy.
W Tel Awiw miałam tylko jeden nocleg w Old Jaffa Hostel położonym w jednym z najbardziej ruchliwych rejonów dzielnicy Jaffa, w samym środku słynnego targu staroci i blisko plaży. Chociaż przyjechałam późno w nocy, czekał na mnie recepcjonista i zaprowadził do pokoju. W hostelu klimatyczna atmosfera vintage i taras z widokiem na stare miasto. Zaraz po przebudzeniu się zjadłam pyszne śniadanie na tarasie i od razu ruszyłam w miasto.
Umyślnie zarezerwowałam nocleg w Jaffie – starej części miasta – bo nudzi mnie nowoczesność i modernizm. Nie pomyliłam się, bo historię tej starożytnej części miasta czuć było na każdym kroku – pełno tam wąskich uliczek, starych budowli. Spacerował po Jaffie, a klimatyczny i sentymentalny port powoli budził się do życia ze swoim charakterystycznym zapachem ryb i przycumowanymi do brzegu łodziami. Cała dzielnica dosłownie tchnie artystyczną atmosferą – na każdym kroku można napotkać galerie sztuki i antykwariaty, targi staroci, malutkie knajpy. Właśnie stąd roztacza się najładniejszy widok na Tel Awiw. Ciekawa jest również historia tej części miasta. W 1947 roku ONZ zdecydowało o podziale Palestyny – Tel Awiw miał wejść do państwa żydowskiego, natomiast Jaffa do państwa arabskiego. Arabowie odrzucili jednak plan ONZ i wywołali wojnę domową, w skutek czego Żydzi zajęli Jaffę, a arabskich mieszkańców wygnali. W 1949 nastąpiło połączenie Tel Awiwu z Jaffą w jedną aglomerację. Dwie części tego samego miasta różnią się jednak spektakularnie.
Nie chciało mi się opuszczać tej spokojnej dzielnicy, ale w końcu wybrnęłam z wąskich uliczek i ruszyłam nadmorską promenadą w kierunku nowoczesnego Tel Awiwu. Właśnie to miasto
uznawane jest przez większość społeczności międzynarodowej za stolicę państwa. Oznacza to, że znajdują się tutaj oficjalne przedstawicielstwa dyplomatyczne państw utrzymujących kontakty z Izraelem. Izrael za swoją stolicę uznaje zaś Jerozolimę i utrzymuje tam wszystkie najważniejsze budynki państwowe. Społeczność międzynarodowa nigdy nie uznała jednak aneksji Wschodniej Jerozolimy, która wedle wszystkich planów porozumień izraelsko-palestyńskich ma zostać stolicą państwa palestyńskiego . Ciekawe, że nowy prezydent USA D. Trump już zapowiada o swoich planach przeniesienia amerykańskiej ambasady w Izraelu z Tel Awiwu do spornej Jerozolimy.
Spacer z Jaffy do Tel Awiwu jest bardzo przyjemny – cały czas idziemy brzegiem morza i kiedy nasycimy się już nadmorską bryzą możemy w dowolnym momencie skręcić w prawo i zagłębić się w gąszczu modernistycznych budynków. Co ciekawe modernizm miasta jest nieco fasadowy – kiedy znajdziemy się już w środku aglomeracji zobaczymy wiele kontrastów – obok nowoczesnych wieżowców stare, rozwalające się budynki (widok niczym w Wilnie na ulicy Kalwaryjskiej), orientalne targi. Polecam przejść się bulwarem Rotschilda i pójść na targ Carmel.
Jako, że jestem rannym ptaszkiem i podróżując wstaję bardzo wcześnie, to połowa dnia w pełni wystarczyła mi na pobieżne zwiedzenie Tel Awiwu. Wróciłam spacerkiem do hostelu po plecak i udałam się w kierunku dworca autobusowego, z którego złapałam autobus do Jerozolimy. Autobusy w Izraelu są w porównaniu z innymi kosztami – bardzo tanie. Za bilet płacę zaledwie 4 euro i po godzinie jazdy wysiadam na dworcu w Jerozolimie.
Nocleg mam zarezerwowany w Post Hostel Jeruzalem, który gorąco polecam szczególnie osobom, które lubią zawierać nowe znajomości. W czwartki wieczorem, przed szabatem (a akurat był to dzień mojego przyjazdu ) organizowane są tam wyjścia na miasto z darmowymi drinkami. Świetna okazja, żeby poznać ludzi i zobaczyć nocne życie miasta. Dzięki takiemu wyjściu poznałam podróżującą samotnie dziewczynę z Polski, z którą spędziłam resztę swojego pobytu w Izraelu.
Muszę przyznać, że nocne wyjście bardzo mnie zaskoczyło. Wszystkie przewodniki po Izraelu przekonują, że Tel Awiw się bawi, a Jerozolima modli. Jednak to, co zobaczyłam w wieczór przed szabatem było całkowitym zaprzeczeniem tej tezy. Jedna z imprezowych ulic nowego miasta po prostu roiła się od rozbawionej młodzieży przebranej w najdziwniejsze stroje misiów uszatków i pingwinów, tańczących na stołach ludzi, publicznie całujących się par.
Kolejnego dnia ruszyłam z nową znajomą nad Morze Martwe. Autobusy w to miejsce kursują z głównego dworca w Jerozolimie i kosztują 9 euro w jedną stronę. Polecam wysiadać w miejscowości Ein Bokek. Owszem – da się znaleźć plaże bliżej Jerozolimy, ale nie będą one tak spektakularne, jak na dalszej części trasy. Morze robi niesamowite wrażenie. Na brzegach uformowały się całe spiętrzenia solne, które wyglądają, jak lód. Chodzenie po dnie jest bardzo uciążliwe, sól drapie w nogi, dlatego najlepiej zabrać jakieś specjalne buty. Woda jest tak słona, że aż gorzka. Najlepsze jest doświadczenie dryfowania na wodzie – można leżeć i odpoczywać do czasu aż…sól zacznie podrażniać i niemiłosiernie szczypać. Po wyjściu jedynym marzeniem jest szybki i długi prysznic.
Po kąpieli spacerujemy brzegiem morza robiąc mnóstwo zdjęć i podziwiając panoramę. Moim zdaniem jest to jedno z „must do” w Izraelu. Wyczerpane wracamy do Jerozolimy, gdzie spotyka nas….początek szabatu. Całe miasto łącznie z komunikacją publiczną raptem nieruchomieje. Słońce nieśpiesznie chowa się za horyzontem, wszystko spowalnia się, sklepy zamykają się, a wszędzie pełno spieszących do domu Żydów, którzy niosą torby pełne zakupów na szabatową kolację. Wyglądają jakby spieszyli na najważniejsze wydarzenie w ich życiu. Do hostelu musimy iść na pieszo.
Po krótkim odpoczynku i powtórnym prysznicu wybieramy się na wieczorne zwiedzanie Jerozolimy. Gdybym miała określić to miasto jednym słowem wybrałabym KONTRASTY. Z uporządkowanych, schludnych i wręcz ascetycznych żydowskich uliczek raptem trafiamy w chaotyczne, brudne i śmierdzące arabskie dzielnice z kebabami i szawarmą. W jednej części miasta nowoczesna młodzież śledzącą ostatnie trendy w modzie, a już kilka przecznic dalej dzielnica ortodoksyjnych Żydów Mea Szearim, która robi wręcz piorunujące wrażenie.
Mieszkańcy tej dzielnicy nie akceptują obecnego państwa Izrael, czekają na Mesjasza, który takie państwo dopiero utworzy. Żyją jakby w innej, równoległej rzeczywistości, odgrodzeni od świata, który znajduje się zaledwie kilka przecznic dalej. Nie musimy sprawdzać na mapie, czy już jesteśmy w Mea Szarim. Raptem odnajdujemy się w całkiem innym świecie, jakbyśmy się cofnęły przynajmniej o sto lat. Wkraczamy do dzielnicy, gdzie nie ma żadnego transportu, ściany są oblepione obwieszczeniami z informacją o zakazie wchodzenia dla grup turystycznych i konieczności posiadania skromnego ubioru. Podobno niektóre z tych plakatów – jak tłumaczy napotkany w dzielnicy Arab – to paszkwile na izraelski rząd, którego ultra-ortodoksyjni Żydzi nie akceptują. Czujemy lekki dreszczyk, ale idziemy dalej. Na ulicach poraża brud, śmieci, kamienice są obskurne, tynk sypie się na potęgę. W tym wszystkim Żydzi w ortodoksyjnych strojach, z ogromnymi futrzanymi czapkami spod których wystają długie pejsy. Widok, którego nigdy nie zapomnę – na tle niszczejącego miasta przesuwające się, niczym w powietrzu trzy kobiety ubrane w burki, ale te najbardziej restrykcyjne, zakrywające całą twarz wraz z oczami. Przesuwały się po tej ulicy jak zjawy… I te małe dziewczynki ubrane jak…stare babcie. Spódniczki koniecznie za kolano, rozciągnięte, bezkształtne swetry.
W starej części Jerozolimy mamy 4 dzielnice: żydowską, chrześcijańską, ormiańską i arabską. Jeśli wejdziemy jedną z głównym bram prowadzących na stare miasto – Jaffa Gate- to trafimy od razu na arabski targ. Po przejściu dalej możemy skręcić w prawo, gdzie dojdziemy do ściany płaczu, albo w lewo – tutaj ulokowana jest najważniejsza świątynia Grobu Pańskiego.
Ja polecam jednak – obok tych głównych punktów – wejście na dachy starego miasta, gdzie można odpocząć od targarzy, zachwycić się panoramą miasta, odetchnąć od turystycznego zgiełku.
Udajmy się też koniecznie na Górę Oliwna, skąd roztacza się niesamowity widok na Jerozolimę, możemy przejść się po bodajże najdroższym na świecie cmentarzu i zobaczyć jeszcze kilka sakralnych budowli, w tym piękną prawosławną cerkiew z kopułami ze szczerego złota.
Jeszcze jeden „must do” w tym mieście – i mówi to człowiek, który omija wszelkie muzea szerokim łukiem – jest centrum Holokaustu Yad Vashem. Warto tam spędzić przynajmniej 2-3 godziny, będzie to na pewno głęboko emocjonalnym i niezwykle przejmujący doświadczeniem.
Jak już wspominałam w szabat nie działa w Izraelu żadna komunikacja miejska, ale swoje usługi oferują arabscy przewoźnicy. I właśnie arabskim autobusem udałyśmy się na teren Autonomii Palestyńskiej do miasta narodzenia Chrystusa Betlejem. Arabskie kraje odwiedzałam już niejednokrotnie i nie powinien mnie dziwić brak poczucia estetyki tego narodu, jednak właśnie tam tak mocno rzuca się w oczy, bo przejście z jednego świata w drugi jest bardzo raptowne. Na dworcu od razu oblegają nas Arabowie oferujący wycieczki taksówkami po mieście. Wybieramy Nazera. Pokazuje nam miasto, zawozi pod mur oddzielający Palestynę od Izraela, mamy okazję zobaczyć również okolice obozu uchodźców. Chcemy jak najszybciej wrócić do Jerozolimy, dla mnie Betlejem było jednym z najbrzydszych miast, jakie widziałam.
.
Maroko
Maroko – spełnienie marzeń o przygodach.
Wycieczka, o której zawsze marzyłam – bez drogich restauracji i hoteli – wynajętym autem przemierzać nieznane tereny bez sprecyzowanego planu podróży. Tydzień w Maroku – to niesamowite wrażenia: jednego dnia można zmienić widoki zaśnieżonych szczytów gór Atlasu na piaski Sahary i spanie pod tak gwiaździstym niebem, że trudno uwierzyć w to, co jest nad głową; następnego dnia surfować nad brzegiem Atlantyku; a w kolejnych dniach zagłębiać się w ulice starego miasta Mediny, jednego z najbardziej tradycyjnych miast Maroka – Marakkeszu, który przyciąga zapachami, oszałamia kolorami, kusi tajemniczym wzrokiem zasłoniętych kobiecych twarzy.
Maroko – to kraj kontrastów – ujmuje gościnnością mieszkańców i egzotyką, tradycyjną kuchnią. Przeraża natomiast bieda na ulicach, czasem smród i brud – po powrocie można jednak docenić kontekst, w którym się mieszka. Odbyty peeling duchowy – tak można ocenić stan po powrocie z tego kraju.
Na zdjęciach uwagę przyciagali głównie ludzie - twarze, wzrok, sposób bycia...Swój niesamowity urok miały też krajobrazy: w 7 dni przemierzyliśmy ponad 1000km zaczynając od środkowego Maroka, jadąc w kierunku wschodniej Sahary, potem zataczając krąg ku wybrzeżu Atlantyku. Po drodze mijaliśmy zaśnieżone góry, przełęcze, beduinów sprzedających różne miejscowe skarby, czasem kończył się asfalt...
Kuba
Ta wycieczka była kompromisem. Ja chciałam na dziko, mój przyjaciel chciał bardziej turystycznie. Kompromisem był wybór wycieczki FLY&DRIVE. Czyli opcja, kiedy na miejscu masz czekające auto, zarezerwowane hotele i trasę po której należy się poruszać w określonych dniach. Jeśli Kuba rzeczywiście zachwyciła, to ten typ podróżowania już trochę mniej. Zdecydowanie odradzam opcję FLY&DRIVE, bo niepotrzebnie musisz się stresować, że powinieneś dotrzeć w określonym dniu do określonego miejsca. Plusem oczywiście zostaje niezależność od grypy turystycznej. Z noclegiem na Kubie kłopotów być nie powinno - w każdej większej miejscowości bez problemu znajdziesz „Casas particulares”, czyli prywatne pokoje u rodowitych Kubańczyków. W ten sposób poznasz mieszkańców Kuby bliżej, zrobią ci pyszne śniadanie, poczujesz atmosferę wyspy "od kuchni".
Na wyspie zobaczyliśmy najważniejsze "must see". Jeden dzień spędziliśmy zwiedzając stolicę - Hawanę. Miasto jest zachwycające, jeszcze pełno tutaj autentycznej atmosfery rodem z książki "Brudna trylogia o Hawanie" Pedro Juan Gutierrez'a. Koniecznie trzeba przejść się starymi ulicami tego miasta oraz Maleconem – nadmorskim bulwarem i wstąpić na daiquiri do La Floridita – historycznej restauracji w hawańskiej dzielnicy La Habana Vieja, gdzie lubił przebywać Ernest Hemingwaya.
Kolejnego dnia jechaliśmy do VINALES - prowincji, która stanowi centrum kubańskiego przemysłu tytoniowego. Wpadliśmy na pomysł, żeby piękne wapienne wzgórza zwiedzić konno. Był to strzał w dziesiątkę, pomijając małe natarcia na tyłkuJ Jazda konno przy zachodzącym słońcu pośród tytoniowych pól, z pięknymi krajobrazami w tle, poczęstunkiem najlepszym cygarem i prawdziwą kubańską kawą było chyba najlepszym momentem całej wyprawy. Jeśli będziesz kiedyś na Kubie nie pomiń tego miejsca!
Zawitaliśmy też do portowego miasta Cienfuegos, gdzie warto udać się do Palacio del Valle, z którego roztacza się piękny widok na miasto. Warto wejść na dach tego budynku przy zachodzie słońca, zamówić drinka i posłuchać kubańskich rytmów grających na żywo muzyków.
Bardzo ciekawym punktem wyprawy był TRYNIDAD. Dzięki swojemu położeniu Trynidad zachował kolonialny charakter i został w 1950 roku wpisany przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego. W tym właśnie mieście spotkała nas bardzo interesująca historia, kiedy sprzedawca cygar zaprosił nas do swego domu, bo…zobaczył buty New Balance, które był gotów wymienić na każdą ilość cygar.
SANTA CLARA jest brzydkim miastem, ale dla miłośników historii na pewno ciekawa będzie wycieczka śladami Che Guevary aż do miejsca jego spoczynku do Mauzoleum oraz muzeum przypominającym o tym narodowym bohaterze.
Na koniec wyprawy czekały na nas 3 dni w Varadero – najpopularniejszym kurorcie na Kubie. Miejscowość położona jest na półwyspie Hicacos, który w dużej mierze pokrywają wakacyjne ośrodki z formułą All Inclusive. Podobno na cypel wstęp mają tylko turyści i Kubańczycy zatrudnieni w strefie turystycznej. Po intensywnym i niezwykle ciekawy zwiedzaniu tej cudownej wyspy wypoczynek w Varadero wydał się męczący i nudny, brakowało bowiem przeżytych wcześniej doznań i emocji. Ale kto lubi błogie lenistwo na piaszczystej plaży z turkusowym oceanem na pewno będzie zadowolony!
Sri Lanka
Are you happy? (Czy jesteś szczęśliwy?) – Lankijczycy zwykle nie pytają, czy coś się komuś podobało, smakowało, sprawiło radość – wystarczy dla nich jedno krótkie pytanie o szczęście, co ma swój głęboki sens, bo wydaje się, że właśnie szczęście jest podstawą filozofii mieszkańców tego kraju. Ciągle uśmiechnięci i życzliwi, tym samym jednak nie namolni i uczciwi. Jak piszą niektóre przewodniki , wynika to z tego, że jest to kraj buddyjskiego socjalizmu. O ile jednak wszechobecny buddyzm da się zauważyć niemal na każdym kroku – zarówno w większych miastach , jak też w najdalszych dzikich zakątkach wyspy – wszędzie stoją potężne posągi Buddy, o tyle socjalizm jest raczej deklaratywny. Na pierwszy rzut oka wydało się nawet, że kapitalizm rozwija się tutaj szybciej niż w niektórych postsowieckich krajach. Lankijczycy są niezwykle przedsiębiorczy - każdy prowadzi jakiś własny interes. Świadczyła o tym chociażby liczba przydrożnych stoisk – rzadko zdarzało się, żeby w promieniu kilometra nie było jakiegoś pawilonu z owocami, napojami albo alkoholem. Pełno tutaj też quasi- przewodników, taksówkarzy tuk-tuków, czy… zawodowych magików, którzy raptem wyłaniają się spośród herbacianych plantacji i … połykają miecz. Oddzielnym tematem są właśnie quasi-przewodnicy, a raczej kierowcy-przewodnicy. Wszystko odbywa się bardzo „płynnie”. Wychodzi sobie turysta z hotelu i już stoi przy nim oferujący swoje usługi tuk-tukarz, który ma tylko podrzucić do najbliższego sklepu. Zanim się jednak poczciwy człowiek zorientuje – omamiony napisanymi po polsku „rekomendacjami” - umawia się już z takim tuk-tukarzem na wycieczkę w głąb wyspy. Oferta zawiera full servis – przewóz, hotel, program, zwiedzanie. De Silva, jak się zwał nasz nowy kolega –przewodnik, poprosił o zaliczkę, wówczas ja poprosiłam o jakąś gwarancyjna umowę. Niewzruszony De Silva wyciągnął z tylnej kieszeni kawał pomiętego papieru i napisał od ręki łamanym angielskim docelowe miejsce, datę i cenę. „Proszę agreement” - wręczył mi świstek. Postanowiliśmy mu jednak zaufać. Trzeba przyznać, że De Silva nie zawiódł pod względem organizacyjnym i wykonał cały obiecany program - widzieliśmy Kandy, pierwszą stolicę Sri Lanki, gdzie zwiedziliśmy świątynię z zębem Buddy, sierociniec słoni, herbaciane plantacje i fabryki herbaty, hinduskie świątynie, a nawet zaliczyliśmy pobyt w ogrodzie z przyprawami, gdzie miejscowy przewodnik wysmarował nas kremami, zrobił masaże i … usunął włosy z nóg (dla tych kto je miał). Jako przewodnik niestety De Silva pozostawił wiele do życzenia – „look on the right is Budda temple, look on the left is Hindu temple, oh look, look there is tea plantation” – „wyczerpująco” opowiedział nam o odwiedzanych miejscach. Ciekawy koloryt nadaje wyspie niezwykła mieszanka – jest to kraj trzeciego świata z pozostałościami po dawnych kolonizatorach Angolach, Holendrach i Portugalczykach. Z jednej strony dziewicza przyroda, egzotyczna uroda mieszkańców, azjatycki zgiełk i chaos większych miast, a zaraz obok w śnieżnobiałych mundurkach dzieci maszerujące do szkoły, zwracanie się per „Madame” i „Sir”, typowo portugalski koloryt portowego miasteczka Galle, zwyczaj „five o’clock tea”, czy moda na krykiet, golf i tenis. Takie nieco bardziej egzotyczne wydanie Wielkiej Brytanii. Co zawiodło? Niestety wyspa jest strasznie skomercjalizowana – buddyjscy mnichowi z komórkami, pozujące do zdjęć Lankijki na herbacianych plantacjach zaraz prosząc o „money”, w świątyni z zębem Buddy trudno poczuć aurę, bo ze wszystkich stron pchają się turyści, tropikalny las przypominał mi ten mój pod własnym domem… Największy plus - niezwykle przyjemny klimat. Chociaż temperatura we dnie nieraz przekraczała 32 stopnie, a w nocy utrzymywała się w granicach 27 stopni, upał nie był wcale męczący. Jeśli jeszcze jechało się tuk-tukiem i owiewał nas wiaterek, to człowiek mógł zacząć zastanawiać się, że jeśli reinkarnacja rzeczywiście istnieje, to musiał coś w ostatnim życiu zrobić bardzo, bardzo złego, że będzie musiał niedługo wrócić na Litwę, gdzie jest minus 20.