Izrael w 4 dni
Izrael nigdy nie był moim wymarzonym kierunkiem, tym niemniej „Ziemię Obiecaną” zaliczałam do miejsc, które na pewno kiedyś chciałabym zobaczyć. Akurat zbliżał się okres mojego „podróżniczego głodu” (następuje mniej więcej co 3 miesiące), więc sprawdziłam połączenia Wizzair i kupiłam promocyjny bilet w obie strony za 80 euro.
Nie musiałam tej podróży jakoś szczegółowo planować, bo zdecydowałam się zaledwie na 4 dni w tym kraju. Izrael to nieduży kraj, ale mając tak mało czasu i tak musiałam ograniczyć liczbę zwiedzanych miejsc. Padło na Tel Awiw, Jerozolimę, Morze Martwe, Autonomię Palestyńską (Betlejem).
Noclegi w Izraelu rzeczywiście do tanich nie należą, więc wybrałam najtańsze z możliwych, ale i tak musiałam płacić około 20 euro za łóżko w pokoju koedukacyjnym z 10 albo 12 współlokatorami. Plusem było to, że w tej cenie miałam pyszne śniadania z lokalnym humusem, oliwkami i szakszuką (jajko w sosie pomidorowym). Nie miałam jednak ani trochę prywatności, ale nie żałuję tych niedogodności, bo poznałam ludzi z całego świata. Mieszkałam np. w pokoju z Arabem, który kilka razy w dzień i w …nocy rozściełał swój dywanik, żeby się pomodlić.
Do Tel Awiwu dotarłam dopiero koło północy, wsiadłam na pociąg (ok 3,5 euro ) kursujący z lotniska Ben Gurion do centrum. Ze stacji na której wysiadłam do hostelu i tak był jeszcze spory kawałek, więc musiałam złapać taksówkę (10 euro). Kierowcą był Arab, który od razu zapytał, czy jestem „single”. Chcąc uniknąć tanich podrywów powiedziałam, że „no, I have a boyfriend”. Na to on mi odpowiedział: „Ok so you are single”. I dodał: „If you are not married, for me you are single. Boyfriend is nothing. You can split just with one sms. If you told me you are married, that really means you are not single”. Otrzymałam krótką lekcję damsko -męskich stosunków z innej kulturowej perspektywy.
W Tel Awiw miałam tylko jeden nocleg w Old Jaffa Hostel położonym w jednym z najbardziej ruchliwych rejonów dzielnicy Jaffa, w samym środku słynnego targu staroci i blisko plaży. Chociaż przyjechałam późno w nocy, czekał na mnie recepcjonista i zaprowadził do pokoju. W hostelu klimatyczna atmosfera vintage i taras z widokiem na stare miasto. Zaraz po przebudzeniu się zjadłam pyszne śniadanie na tarasie i od razu ruszyłam w miasto.
Umyślnie zarezerwowałam nocleg w Jaffie – starej części miasta – bo nudzi mnie nowoczesność i modernizm. Nie pomyliłam się, bo historię tej starożytnej części miasta czuć było na każdym kroku – pełno tam wąskich uliczek, starych budowli. Spacerował po Jaffie, a klimatyczny i sentymentalny port powoli budził się do życia ze swoim charakterystycznym zapachem ryb i przycumowanymi do brzegu łodziami. Cała dzielnica dosłownie tchnie artystyczną atmosferą – na każdym kroku można napotkać galerie sztuki i antykwariaty, targi staroci, malutkie knajpy. Właśnie stąd roztacza się najładniejszy widok na Tel Awiw. Ciekawa jest również historia tej części miasta. W 1947 roku ONZ zdecydowało o podziale Palestyny – Tel Awiw miał wejść do państwa żydowskiego, natomiast Jaffa do państwa arabskiego. Arabowie odrzucili jednak plan ONZ i wywołali wojnę domową, w skutek czego Żydzi zajęli Jaffę, a arabskich mieszkańców wygnali. W 1949 nastąpiło połączenie Tel Awiwu z Jaffą w jedną aglomerację. Dwie części tego samego miasta różnią się jednak spektakularnie.
Nie chciało mi się opuszczać tej spokojnej dzielnicy, ale w końcu wybrnęłam z wąskich uliczek i ruszyłam nadmorską promenadą w kierunku nowoczesnego Tel Awiwu. Właśnie to miasto
uznawane jest przez większość społeczności międzynarodowej za stolicę państwa. Oznacza to, że znajdują się tutaj oficjalne przedstawicielstwa dyplomatyczne państw utrzymujących kontakty z Izraelem. Izrael za swoją stolicę uznaje zaś Jerozolimę i utrzymuje tam wszystkie najważniejsze budynki państwowe. Społeczność międzynarodowa nigdy nie uznała jednak aneksji Wschodniej Jerozolimy, która wedle wszystkich planów porozumień izraelsko-palestyńskich ma zostać stolicą państwa palestyńskiego . Ciekawe, że nowy prezydent USA D. Trump już zapowiada o swoich planach przeniesienia amerykańskiej ambasady w Izraelu z Tel Awiwu do spornej Jerozolimy.
Spacer z Jaffy do Tel Awiwu jest bardzo przyjemny – cały czas idziemy brzegiem morza i kiedy nasycimy się już nadmorską bryzą możemy w dowolnym momencie skręcić w prawo i zagłębić się w gąszczu modernistycznych budynków. Co ciekawe modernizm miasta jest nieco fasadowy – kiedy znajdziemy się już w środku aglomeracji zobaczymy wiele kontrastów – obok nowoczesnych wieżowców stare, rozwalające się budynki (widok niczym w Wilnie na ulicy Kalwaryjskiej), orientalne targi. Polecam przejść się bulwarem Rotschilda i pójść na targ Carmel.
Jako, że jestem rannym ptaszkiem i podróżując wstaję bardzo wcześnie, to połowa dnia w pełni wystarczyła mi na pobieżne zwiedzenie Tel Awiwu. Wróciłam spacerkiem do hostelu po plecak i udałam się w kierunku dworca autobusowego, z którego złapałam autobus do Jerozolimy. Autobusy w Izraelu są w porównaniu z innymi kosztami – bardzo tanie. Za bilet płacę zaledwie 4 euro i po godzinie jazdy wysiadam na dworcu w Jerozolimie.
Nocleg mam zarezerwowany w Post Hostel Jeruzalem, który gorąco polecam szczególnie osobom, które lubią zawierać nowe znajomości. W czwartki wieczorem, przed szabatem (a akurat był to dzień mojego przyjazdu ) organizowane są tam wyjścia na miasto z darmowymi drinkami. Świetna okazja, żeby poznać ludzi i zobaczyć nocne życie miasta. Dzięki takiemu wyjściu poznałam podróżującą samotnie dziewczynę z Polski, z którą spędziłam resztę swojego pobytu w Izraelu.
Muszę przyznać, że nocne wyjście bardzo mnie zaskoczyło. Wszystkie przewodniki po Izraelu przekonują, że Tel Awiw się bawi, a Jerozolima modli. Jednak to, co zobaczyłam w wieczór przed szabatem było całkowitym zaprzeczeniem tej tezy. Jedna z imprezowych ulic nowego miasta po prostu roiła się od rozbawionej młodzieży przebranej w najdziwniejsze stroje misiów uszatków i pingwinów, tańczących na stołach ludzi, publicznie całujących się par.
Kolejnego dnia ruszyłam z nową znajomą nad Morze Martwe. Autobusy w to miejsce kursują z głównego dworca w Jerozolimie i kosztują 9 euro w jedną stronę. Polecam wysiadać w miejscowości Ein Bokek. Owszem – da się znaleźć plaże bliżej Jerozolimy, ale nie będą one tak spektakularne, jak na dalszej części trasy. Morze robi niesamowite wrażenie. Na brzegach uformowały się całe spiętrzenia solne, które wyglądają, jak lód. Chodzenie po dnie jest bardzo uciążliwe, sól drapie w nogi, dlatego najlepiej zabrać jakieś specjalne buty. Woda jest tak słona, że aż gorzka. Najlepsze jest doświadczenie dryfowania na wodzie – można leżeć i odpoczywać do czasu aż…sól zacznie podrażniać i niemiłosiernie szczypać. Po wyjściu jedynym marzeniem jest szybki i długi prysznic.
Po kąpieli spacerujemy brzegiem morza robiąc mnóstwo zdjęć i podziwiając panoramę. Moim zdaniem jest to jedno z „must do” w Izraelu. Wyczerpane wracamy do Jerozolimy, gdzie spotyka nas….początek szabatu. Całe miasto łącznie z komunikacją publiczną raptem nieruchomieje. Słońce nieśpiesznie chowa się za horyzontem, wszystko spowalnia się, sklepy zamykają się, a wszędzie pełno spieszących do domu Żydów, którzy niosą torby pełne zakupów na szabatową kolację. Wyglądają jakby spieszyli na najważniejsze wydarzenie w ich życiu. Do hostelu musimy iść na pieszo.
Po krótkim odpoczynku i powtórnym prysznicu wybieramy się na wieczorne zwiedzanie Jerozolimy. Gdybym miała określić to miasto jednym słowem wybrałabym KONTRASTY. Z uporządkowanych, schludnych i wręcz ascetycznych żydowskich uliczek raptem trafiamy w chaotyczne, brudne i śmierdzące arabskie dzielnice z kebabami i szawarmą. W jednej części miasta nowoczesna młodzież śledzącą ostatnie trendy w modzie, a już kilka przecznic dalej dzielnica ortodoksyjnych Żydów Mea Szearim, która robi wręcz piorunujące wrażenie.
Mieszkańcy tej dzielnicy nie akceptują obecnego państwa Izrael, czekają na Mesjasza, który takie państwo dopiero utworzy. Żyją jakby w innej, równoległej rzeczywistości, odgrodzeni od świata, który znajduje się zaledwie kilka przecznic dalej. Nie musimy sprawdzać na mapie, czy już jesteśmy w Mea Szarim. Raptem odnajdujemy się w całkiem innym świecie, jakbyśmy się cofnęły przynajmniej o sto lat. Wkraczamy do dzielnicy, gdzie nie ma żadnego transportu, ściany są oblepione obwieszczeniami z informacją o zakazie wchodzenia dla grup turystycznych i konieczności posiadania skromnego ubioru. Podobno niektóre z tych plakatów – jak tłumaczy napotkany w dzielnicy Arab – to paszkwile na izraelski rząd, którego ultra-ortodoksyjni Żydzi nie akceptują. Czujemy lekki dreszczyk, ale idziemy dalej. Na ulicach poraża brud, śmieci, kamienice są obskurne, tynk sypie się na potęgę. W tym wszystkim Żydzi w ortodoksyjnych strojach, z ogromnymi futrzanymi czapkami spod których wystają długie pejsy. Widok, którego nigdy nie zapomnę – na tle niszczejącego miasta przesuwające się, niczym w powietrzu trzy kobiety ubrane w burki, ale te najbardziej restrykcyjne, zakrywające całą twarz wraz z oczami. Przesuwały się po tej ulicy jak zjawy… I te małe dziewczynki ubrane jak…stare babcie. Spódniczki koniecznie za kolano, rozciągnięte, bezkształtne swetry.
W starej części Jerozolimy mamy 4 dzielnice: żydowską, chrześcijańską, ormiańską i arabską. Jeśli wejdziemy jedną z głównym bram prowadzących na stare miasto – Jaffa Gate- to trafimy od razu na arabski targ. Po przejściu dalej możemy skręcić w prawo, gdzie dojdziemy do ściany płaczu, albo w lewo – tutaj ulokowana jest najważniejsza świątynia Grobu Pańskiego.
Ja polecam jednak – obok tych głównych punktów – wejście na dachy starego miasta, gdzie można odpocząć od targarzy, zachwycić się panoramą miasta, odetchnąć od turystycznego zgiełku.
Udajmy się też koniecznie na Górę Oliwna, skąd roztacza się niesamowity widok na Jerozolimę, możemy przejść się po bodajże najdroższym na świecie cmentarzu i zobaczyć jeszcze kilka sakralnych budowli, w tym piękną prawosławną cerkiew z kopułami ze szczerego złota.
Jeszcze jeden „must do” w tym mieście – i mówi to człowiek, który omija wszelkie muzea szerokim łukiem – jest centrum Holokaustu Yad Vashem. Warto tam spędzić przynajmniej 2-3 godziny, będzie to na pewno głęboko emocjonalnym i niezwykle przejmujący doświadczeniem.
Jak już wspominałam w szabat nie działa w Izraelu żadna komunikacja miejska, ale swoje usługi oferują arabscy przewoźnicy. I właśnie arabskim autobusem udałyśmy się na teren Autonomii Palestyńskiej do miasta narodzenia Chrystusa Betlejem. Arabskie kraje odwiedzałam już niejednokrotnie i nie powinien mnie dziwić brak poczucia estetyki tego narodu, jednak właśnie tam tak mocno rzuca się w oczy, bo przejście z jednego świata w drugi jest bardzo raptowne. Na dworcu od razu oblegają nas Arabowie oferujący wycieczki taksówkami po mieście. Wybieramy Nazera. Pokazuje nam miasto, zawozi pod mur oddzielający Palestynę od Izraela, mamy okazję zobaczyć również okolice obozu uchodźców. Chcemy jak najszybciej wrócić do Jerozolimy, dla mnie Betlejem było jednym z najbrzydszych miast, jakie widziałam.
.