Bałkany – tak dużo za tak mało
Nie będzie to obiektywna relacja z podróży, nie będzie to też propozycja trasy, którą należy się sugerować. Tym razem była to przede wszystkim podróż z ludźmi, lot na jednej niesamowitej fali, a gdzieś tam obok przewijały się jeden po drugim bałkańskie kraje…co prawda, ta taśma była bardzo ciekawa i inspirująca.
Jechaliśmy z Wilna na Bałkany na dwa tygodnie. Mając na uwadze, że w jedną stronę jedzie się około dwóch dni, czas który nam został na zwiedzanie docelowych miejsc był bardzo krótki – na pierwszy raz wystarczyło oblecieć każdy kraj tylko powierzchownie, trochę dłużej udało się zatrzymać jedynie w Albanii – ten kraj był bowiem głównym celem naszego wyjazdu.
Och gdyby tak mieć miesiąc na taki wyjazd…te tereny wcale nie nudzą się, nawet dla takich nadpobudliwych ludzi jak ja. Jednego dnia jesteśmy w stolicach - Tiranie, Sarajewie, czy Skopje i nurkujemy uliczkami starych miast, drugiego dnia pływamy w turkusowej wodzie morza adriatyckiego, kolejnego zapuszczamy się w trekking górskimi trasami. Możemy też dowolnie modyfikować trasę dojazdu – wybrać przystanek w Krakowie, Budapeszcie, Bratysławie, czy Wiedniu.
My akurat wybraliśmy przystanek w Krakowie, bo mieszka tam mój kumpel, który przy wieczornym piwku przybliżył nam konflikt bałkański. Wprowadzeni w nastrój niczym z filmów Kusturicy rano ruszyliśmy w dalszą drogę przez Słowację i Węgry. Mieliśmy nadzieję dotrzeć aż do Sarajewa, ale nawigacja poprowadziła nas najkrótszą drogą, co było ogromnym błędem, bo kilkaset t kilometrów jechaliśmy w zasadzie pół dnia. Warto więc w tamtych okolicach wybrać płatne autostrady, nawet jeśli oznacza to kilkaset kilometrów więcej. Do Sarajewa dotarliśmy dopiero następnego dnia, robiąc wcześniej przystanek i nocny spacer po Budapeszcie.
Tym razem nie mieliśmy zarezerwowanych zupełnie żadnych noclegów, żeby nie czuć napięcia, że trzeba dojechać do jakiegoś miejsca w określonym czasie. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy dosłownie po wjechaniu do miasta. Moim zdaniem system booking.com musi dostać podróżniczą nagrodę Nobla. Cudowny wynalazek – w czasie kiedy ktoś kieruje, drugi pasażer może w ciągu 5 minut wybrać najlepszy nocleg. Naszym największym odkryciem był fakt, że najbardziej się opłaca rezerwacja w ostatniej chwili. W ten sposób za najlepsze apartamenty w centrum miasta płaciliśmy przysłowiowe grosze – czasem nawet od 5 euro za osobę. Nawet nie było sensu rozbijać namiotu, który cierpliwie czekał w bagażniku.
Sarajewo wywarło na mnie raczej smutne wrażenie. W budynkach dziury po kulach, mnóstwo pomników i miejsc upamiętniających ofiary wojny. Z drugiej strony miasto bardzo żywe, ruchliwe, czuć mocne wpływy muzułmańskie. Miasto jest fajnie też położone – polecam rezerwację noclegu gdzieś wyżej, wieczorem będziemy mogli rozkoszować się winem na jednym z tarasów i podziwiać jednocześnie nocną panoramę miasta.
Z rana jeszcze krótki spacerek po mieście i już wyruszamy w dalszą trasę na południe Bośni i Hercegowiny, gdzie można w jeden dzień zaliczyć nawet kilka ciekawych miasteczek i cudów natury. Z samego rana wybieramy się do klasztoru Derwiszów w Błagaju, tutaj też wdrapujemy się na górę z ruinami zamku, skąd roztacza się cudowny widok na okolicę. Turystów zero, jesteśmy sami na szczycie, Bałkany leżą nam pod nogami – cudowne uczucie. Zwiedzamy jeszcze malowniczo położone na stromym wzgórzu nad rzeką Neretwą miasteczko Pocitelj, stanowiące namiastkę chorwackich jezior Plitwickich wodospady Kravica i Mostar. Mostar jest głośny z tego, że ze starożytnego mostu skaczą tutaj do lodowatej wody śmiałkowie zarabiając takim sposobem na życie, niestety nie trafiliśmy na pokaz. Tym niemniej miasteczko wywarło fajne wrażenie. Na wieczór dojeżdżamy aż do Dubrownika kilka razy przekraczając granice państwowe. Jeszcze tylko nocna kąpiel w morzu i idziemy spać – dzień był długi i pełen wrażeń.
Następnego zwiedzamy Dubrownik, a potem jedziemy w kierunku Czarnogóry, objeżdżamy wokół całą zatokę Kotorską zatrzymując się na dłużej w Kotorze. Zwiedzanie tego miasta polega chyba przede wszystkim na wdrapaniu się na ogromną skałę, z której roztacza się cudowna panorama na całą zatokę. Próżno szukać tutaj jednak jakiegoś spokoju i magii, przez całą drogę możemy podziwiać dziewczyny robiące selfie na wszystkie z możliwych sposobów i we wszystkich zakamarkach drogi prowadzącej na szczyt.
Jadąc po wybrzeżu ogarnia nas ogromna chęć na kąpiel, a ponieważ akurat mijaliśmy Sveti Stefan – najbardziej widowiskowe miejsce w Czarnogórze - postanawiamy jednym strzałem zestrzelić dwa zające i wykapać się na plaży położonej obok wysepki oraz zobaczyć sławny kompleks wypoczynkowy z bliska. Woda pomimo końca września cieplutka, turkusowy kolor kusi, żeby płynąc coraz dalej. Takim sposobem dopływamy aż do skał koło wysepki, gdzie przez chwilę opalamy się i podziwiamy krajobraz. Na wyspę nie można niestety wejść, bo jest to posiadłość prywatna i jeden z najdroższych hoteli na świecie. Jeszcze obiad w nadmorskiej restauracji i ruszamy w dalszą drogę –naszym celem jest wreszcie Albania.
Jeśli zwiedzone dotychczas kraje były w miarę europejskie, to po przekroczeniu granicy z Albanią trafiamy już da całkiem innego świata –krajobraz się zmienia, jest bardziej dziko, ale przez to od razu ciekawiej. Postanowiliśmy zacząć zwiedzanie Albanii od północy, gdzie przy granicy z Kosowem i Macedonią leżą prześliczne góry - albańskie Alpy. Z przeczytanej wcześniej informacji udało się dowiedzieć, że dojazd do wsi Velbony, skąd rozpoczynają się trasy trekkingowe, jest bardzo niebezpieczny, dlatego wybieramy drogę promem przez jezioro Koman. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – dzień, kiedy płynęliśmy jeziorem był jednym z najpiękniejszych, albańska przyroda robi bowiem piorunujące wrażenie. Piękne krajobrazy rozpoczęły się już po skręceniu z głównej drogi wiodącej do Tirany. Krętą górską drogą przebiegającą obok jeziora Szkoder jechaliśmy przy „złotej godzinie” zachodzącego słońca, które oświetlało dzikie górskie tereny, na których nie było żywej duszy, czasem tylko napotkaliśmy śpiące na drodze psy.
Do miejscowości Koman dotarliśmy o zmierzchu, okazało się, że na miejscu był tylko jeden obskurny hotelik pod mostem, gdzie też spędziliśmy noc, a rano od razu udaliśmy się na wczesny prom. Pod promem spotkał nas bardzo autentyczny klimat - na pokład ładowano auta ze zwierzętami, wypełnione nie wiadomo czym worki, a nawet kobiety lekkich obyczajów. Co dziwne, na tym zadupiu spotkaliśmy mnóstwo Albańczyków świetnie mówiących po angielsku, a nawet…po litewsku. Czekały na nas trzy godziny „najładniejszej na świecie drogi wodnej”. Rzeczywiście - nie wiem, nawet, czy widoki przypominają bardziej norweskie fiordy, czy tajlandzki Phuket – w każdym razie uśmiech szczęścia nie znikał nam z twarzy, mieliśmy mnóstwo czasu nasycić się się dziką, nienaruszoną jeszcze przez masową turystykę naturą. Po dopłynięciu jedziemy naszym busem jeszcze kilkanaście kilometrów dalej aż do Velbony, skąd wyruszamy już w górskie trasy zaopatrzeni w śpiwory, namioty i prowiant – zamierzamy nocować w górach. Tej nocy spełniło się moje marzenie – nocowaliśmy na dziko, w otoczeniu gór. Tak jak zawsze chciałam – namioty, ognisko i nikogo wokół. Gwiazdy w nocy świeciły tak jasno, że można było utonąć zapatrując się w ogrom nieba. Przypłaciłam ten nocleg chorobą, bo noc była niespodziewanie zimna, ale bez najmniejszych wątpliwości zrobiłabym to ponownie. Widok gór zaraz po wyjściu z namiotu jest wart bardzo, bardzo wiele.
Po zejściu z gór, jemy śniadanko nad górskim potokiem i wracamy tym samym promem, po czym kierujemy się do Tirany. Ogromne place, kolorowe bloki mieszkalne, obskurna, komunistyczna , pełna śmieci piramida Hodży, bezpańskie psy i koty – spędzamy w Tiranie jakieś poł dnia, ale tego wystarcza. Nie zachwyca. Na ogół wydaje mi się, że na Bałkanach przyroda i natura bezkonkurencyjnie wygrywa z miastami.
Opuszczając Tiranę udaliśmy się jeszcze nieco dalej na południe Albanii z zamiarem plażowania, nie dojechaliśmy niestety do planowanego miasteczka Ksamil, gdzie podobno są najładniejsze plaże. Zatrzymaliśmy zaś w miejscowości Wlora. Plaże nie są warte polecenia, ale trafiliśmy do fantastycznej restauracji. Kelner - Albańczyk z impetem podszedł do naszego stolika, rzucił menu w kąt krzycząc przy tym „Fuck menu, talk to me brothers” i zaserwował nam chyba najlepszą ucztę na Bałkanach – na naszym stole szybko pojawiły się półmiski mięsa, grillowane warzywa, świetny regionalny sos jogurtowy, domowe wino i rakija. Uczta zakończyła się tańcami przy stole oraz robieniem zdjęć z całym personelem kuchennym. Dlaczego ludzie południa są tak uroczo bezpośredni?
Po albańskich plażach nadszedł niestety czas na zawrócenie w stronę domu - po drodze jeszcze Macedonia z uroczym miastem Ochryd i stolicą Skopje i serbski Belgrad, a na zakończenie oczywiście…. Kraków. Uogólniając wypad na Bałkany, mogę jednoznacznie powiedzieć, że jest to niskobudżetowa i nie wymagająca wielkich planów podróż, która serwuje ogromną dawkę emocji.