Wreszcie zrealizowałam podróż, którą z różnych powodów ciągle odkładałam - był to jeden z najciekawszych wypadów, spełnił moje wszystkie oczekiwania, a nawet było lepiej niż spodziewałam się.
Lot z Wilna do Kutaisi trwa równo 3 godziny – samolot wylatuje o 5 rano, więc te kilka godzin są idealne, aby odespać wczesne wstawanie. Wysiadamy z samolotu gotowi na podbój Gruzji. Lotnisko malutkie, wręcz kameralne i wbrew stereotypom wcale nie rzuca się na nas chmara Gruzinów oferujących usługi przewozowe. Czekamy na Waleriana, od którego mamy otrzymać auto.
Walerian jest Gruzinem, a jego żoną jest Polska z Wilna Joanna. Małżeństwo stało się operatorem nietypowych wycieczek po kraju znanych jako „Gruzja z nami wariatami”. To właśnie dzięki tym niesamowicie miłym „wariatom” przeżyliśmy najciekawsze przygody, zobaczyliśmy prawdziwą Gruzję bez retuszu i poznaliśmy lokalnych mieszkańców, ale o tym nieco później.
Od Waleriana otrzymaliśmy jego najlepszego Mercedesa. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do wynajmowania auta w europejskich krajach nie dziwcie się, bo w Gruzji jest trochę inaczej – żadnych umów, podpisywania setek papierów, zapisywania danych. Pytamy, czy auto jest ubezpieczone i co stanie się, jak nam je ukradną. Walera na to „nic takiego, poszukamy, znajdziemy”. I taki właśnie jest stosunek Gruzinów do życia – niczym nie przejmują się na zapas.
Już po pierwszej wymianie zdań z Walerianem i przedstawieniu naszego planu zwiedzania kraju, rozumiemy, że w Gruzji najlepszym planem jest brak planu. W ciągu niecałych 5 minut Waleremu udaje się namówić nas na zwiedzenie górskiej Swanetii – regionu, który tym razem chcieliśmy odpuścić ze względu na brak czasu. „Musicie koniecznie pojechać do Swanetii – tylko tam poczujecie prawdziwą Gruzję, akurat jutro tam się wybieram, zaprowadzę Was w miejsca, gdzie nie docierają turyści, zakroimy barana, podsmażymy na ognisku, pojeździcie na koniach” – długo namawiać nie musiał, szybko zmieniamy nasz „plan jazdy”.
Pierwszy dzień przeznaczamy na Kutaisi – jest pochmurno, ciemno, ciągle pada, wszystko jest jakieś szare, zewsząd sterczą betonowe rury, poraża całkowity brak estetyki. Na razie Gruzja nie zachwyca. Po pobieżnym zwiedzeniu Kutaisi i okolic miasta ruszamy do Swanetii. Wreszcie się rozpogadza, droga robi się coraz ciekawsza. Mniej więcej 100 km przed główną miejscowością Swanetii – Mestią pojawiają się pierwsze wzniesienia Kaukazu. Na drodze ciągle spotykamy krowy, byki, świnie, a nawet całe stada baranów, które dosłownie tamują przejazd. Szybko rozumiemy, że w Gruzji jest podobnie jak w Indiach-zwierzęta na drodze są święte, trzeba cierpliwie zaczekać aż zejdą z drogi. Po kilku dniach nawet nie robią na nas żadnego wrażenia, co więcej – dziwią miejsca, gdzie na drodze ich nie ma, a szosa jest przejezdna.
Droga w górach robi się coraz bardziej kręta i niebezpieczna, ale wszystko wynagradzają widoki, które o tej porze roku są szczególnie zachwycające. W niższych partiach jeszcze zielone łąki, wyżej na stokach górskich cała paleta jesiennych barw- żółci, czerwieni i pomarańczy, a w oddali zaśnieżone szczyty. Dosłownie zapiera dech w piersiach, jesteśmy niezmiernie wdzięczni Waleremu, że namówił nas na udanie się właśnie do tego regionu.
Do Mestii docieramy jeszcze przed zapadnięciem zmroku, wpisujemy do nawigacji wybraną knajpkę i po kilku minutach już siedzimy przy stole zastawionym gruzińskimi smakołykami i czerwonym winem, które po takiej długiej podróży smakuje jak nektar. Po kolacji Gruziń – znajomy Walerego – zabiera nas do hotelu, gdzie mamy spędzić noc. W hotelu poznajemy grupkę turystów z Polski – dosiadamy się do wieczornej biesiady i spędzamy z naszymi nowymi znajomymi cudowny wieczór. Przyjaźń ugruntowana winem jest szczególna – Polacy oddają nam swoje buty, żeby lepiej się nam chodziło po górach i zapraszają na gościnę do Polski.
Następnego dnia wstajemy bardzo wcześnie rano, bo jesteśmy umówieni z miejscowymi Gruzinami, że zawiozą nas na najwyższe miejsce w okolicy, gdzie dopiero budowana jest infrastruktura narciarska. Wczesne poranne słońce jak na zamówienie oświetla szczyt pięknej Uszby – widok jest tak cudowny, że płaczę z wrażenia. Na samym szczycie prawdziwa zima, iskrzy śnieg, dużo słońca, cudowne widoki.
Wracamy do hotelu, jemy pyszne i bardzo obfite domowe śniadanie, po którym wyruszamy na spotkanie z Walerą. Punktualność nie jest najmocniejszą stroną Gruzinów, więc czekając na Walerę postanawiamy napić się kawy w jednym z przydrożnych „barków”. Wchodzimy do środka, prosimy Panią o kawę i nawet nie zauważamy, kiedy na stole pojawia się ser, polewane jest wino. Raptem nie wiadomo skąd pojawia się jeszcze jeden Gruzin – pewnie małżonek Pani, która nas ugaszcza i ze zwykłego „napicia się kawy” robi się gruzińska mini supra – słuchamy toastów wnoszonych również na naszą cześć, pijemy wino i zajadamy serem. Nawet nie zauważamy, kiedy pojawia się Walera, a z przydrożnego „barku” wychodzimy z ogromną butlą domowego gruzińskiego wina i z zaproszeniem na gościnę, „kiedy nasz hotel już zostanie ukończony”.
Właśnie w tym momencie zaczyna się najciekawsza część naszego pobytu: przesiadamy się do busiku Walerego, w którym już siedzi prawdziwy Swan (autochtoniczny mieszkaniec Swanetii) „doskonale znający te tereny”. Busik jedzie leśną drogą w górę, coraz wyżej. Walera podrzuca nam buteleczkę koniaku własnej roboty, krajobrazy stają się jeszcze ładniejsze. Dojeżdzamy do chatki górskiej, o istnieniu której wie chyba tylko Swan i Walera. Wchodzimy do środka. Przy stole siedzi około 5 Gruzinów z nieco szklanymi oczyma. Częstują nas baranem prosto z pieca, chachapuri, winem.
Znaleźliśmy się w samym środku prawdziwego gruzińskiego świata, prawdziwego aż do bólu. Bieda, brud, ale radość na twarzy i duma z własnego kraju. Rozmawiamy o życiu, religii, polityce, w tle gra włączony telewizor z amerykańską muzyką. Czuję się jakbym była gdzieś daleko poza rzeczywistością, gdzieś na końcu świata, na końcu ziemi. To jest właśnie to czego zawsze szukam w podróżach, a co tak trudno znaleźć, bo wszystko zostało już masowo zglobalizowane i skomercjalizowane. Wychodzę na ganek, siadam na deskach, patrzę w góry, wdycham powietrze, jestem bardzo szczęśliwa.
Walera opowiada o tym, co dla Gruzina jest najważniejsze – to dobre i udane stosunki z innymi ludźmi, rodzina. Przez chwilę podziwiamy szczyty górskie przez lornetkę, po czym udajemy się na przejażdżkę konno po górskich terenach. Walera długo nie wnikając w poziom zdolności jeździeckich puszcza nas wolno przed siebie. Konie posłuszne, wytresowane, jak informuje Walera kosztują 2500 dolarów i są bardzo cenne. Jest słonecznie, powietrze przejrzyste, żadnej żywej duszy dookoła. To jeden z tych momentów, które pewnie będę wspominać umierając.
Jeszcze przed zmrokiem Walera sadza nas do busika, za nami pakują się Gruzini i ruszamy tym razem na nocleg do wioski położonej niżej w górach. Rozpalają dla nas ognisko, na którym smażą barana, uczta się rozkręca, przynoszą inne dania. Ogień skwierczy, oświeca nasze twarze, smakujemy i rozmawiamy. Wspólny temat – niechęć do Rosji, licytujemy się, komu wyrządziła więcej szkód. Szczególnie drażliwym tematem jest Abchazja i Osetia Południowa. Noc spędzamy w górskiej chatce, gdzie warunki są dalekie od europejskiego komfortu, tym niemniej budzimy się wypoczęci, w cudownym nastroju, jedyne co męczy to powrót górską, krętą drogą. Jeśli jedziecie do Gruzji w żadnym wypadku nie pomijajcie tego regionu – jest po prostu esencją tego cudownego kraju.
Zmierzamy w kierunku Tbilisi po drodze zaliczając Gori i skalne miasto Uplistsikhe oraz robimy przerwę na obiad z Joasią, żoną Waleriana, która opowiada nam m.in o tym, jak żyje kobieta w Gruzji. „Tutaj wszystko jest oczywiste, przejrzyste – kobieta musi dbać o wszystko, co dotyczy domu, mężczyzna – o wszystko, co poza nim. Bardzo mi to odpowiada, nie muszę załatwiać żadnych męskich spraw, co zdarza się kobietom na Litwie. I to mi się podoba”.
Do Tbilisi dojeżdżamy nieco po zmroku, trafiamy w korek na wylotówce z miasta. Nocleg mamy w samym centrum starówki, przy tradycyjnych gruzińskich łaźniach, za miły apartament płacimy około 10 euro za osobę – podobnie płaciliśmy za resztę noclegów. Mamy cały dzień na spokojne zwiedzanie miasta. Nigdy nie byłam wielbicielką muzeów, dlatego również tym razem po prostu chodzimy po uliczkach starego Tbilisi, starając się – jak sugeruje przewodnik – zgubić się w ich gąszczu. Najmocniej poraża kontrastowość tego miasta. W samym centrum stoją rudery, które dosłownie zapadają się pod ziemię, podwórka jakby były jeszcze z czasów średniowiecza, a tuż obok nich bogate restauracje, nowoczesne budynki. Po kilku dniach w Gruzji takie widoki przestają jednak dziwić, zmienia się skala percepcji.
Kolejny punkt wyprawy to złowrogo brzmiąca słynna gruzińska droga wojenna. Trzeba przyznać, że przejazd trasą 150 km od Tbilisi na samą Północ Gruzji aż do granicy z Rosją rzeczywiście wywołuje dreszczyk emocji. Wjeżdżamy w górskie tereny – które w tym miejscu nie przypominają w niczym Swanetii – krajobraz jest dużo bardziej surowy, szczyty górskie są łyse, groźne. Mniej więcej w połowie trasy – na wysokości kurortu narciarskiego Gudauri – wjeżdżamy w prawdziwą śnieżną zimę. Ciekawe wrażenie robi punkt widokowy na wąwóz Dżwari. Zbudowano tam „balkonik” o pokaźnych kształtach, który cały wyłożony został kolorową mozaiką, można tutaj zrobić ciekawe zdjęcia pod warunkiem, że jest dobra pogoda i świeci słońce. Naszym celem jest miejscowość Stepancmida – punkt wypadowy w miejsce gdzie stoi jeden z najładniej położonych na świece kościołów Cminda Sameba z widokiem na górę Kazbek. Przed wyprawą jemy pyszny obiadek w miejscowej knajpie, chociaż temperatura jest prawie minusowa, wybieramy stolik na zewnątrz, słońce przyjemnie grzeje, a kolorytu dodaje byczek pasący się naprzeciwko naszego stoliku.
Droga na szczyt jest do pokonywania tylko przez miejscowego Gruzina, zostawiamy więc swego mercedesa na parkingu i za 40 lari jesteśmy już na szczycie. Widok rzeczywiście robi wrażenie, jednak w tym miejscu nie da sie uniknąć turystów, nie ma tutaj takiej magii, jak w dzikiej Swanetii. Otoczenie jest jednak tak ładne, że wprost chce sie wyruszyć w dalszy trekking, to jednak zostawiam na następny raz.
W Gruzji o tej porze roku zmrok zapada około godz 7, więc postanawiamy nie marnować dnia i pojechać dalej w kierunku Władykaukazu aż do granicy z Rosją. Im dalej tym droga robi się bardziej groźna- szczyty Kaukazu robią się coraz surowsze, wąwóz coraz głębszy, droga coraz gorsza. Dojeżdżamy do kościoła Archaniołów leżącego sa samej granicy i zawracamy z powrotem. Kolację jemy w miejscowej restauracji, gdzie z barmanem dochodzimy do wniosku, że Bóg obdarzył nasze narody sprawiedliwie – Gruzji dał ładną przyrodę, a Litwie – ładne kobiety.
Zostaje nam jeden dzień w Gruzji – możemy po prostu wrócić do Kutaisi zwiedzając po drodze Borjomi, albo zaryzykować i udać się dalej do Kachetii – regionu słynącego z produkcji wina. Jako niezwykle sumienni turyści wybieramy kierunek winiarni – no bo , jak można wyjechać z Gruzji bez odwiedzenia chociaż jednaj z nich. Droga tonie we mgle – nic nie widać, gorsza pogda chyba nie mogła się już przytrafić- widoczność jest tak słaba, że nawet nie ma co marzyc o podziwianiu widoków – ledwo widać drogę. Gruzini jak zwykle wyprzedzają na trzeciego. Dotarcie do miejscowości Singhagi wynagradza jednak wszystko – znów trafiamy prosto do serca autentycznej Gruzji, okazuje się, że w mieście odbywa się coroczny festiwal wina. Na głównej ulicy rozweseleni Gruzini smażą szaszłyki, rozkładają słonicy, ogórki, sery, polewają wino, a my lądujemy w samym środku tego gruzińskiego święta.
Szukając winiarni, z czym mieliśmy niemały kłopot, napotkaliśmy na polnej drodze Gruzina. Jakby stał i czekał tam na nas. Drogi do winiarni nie wskazał, ale zaprosił na swoje domowe wino, otworzył basztę widokową. Pierwsza degustacja została zaliczona. W końcu udaje się nam trafić do prawdziwej winiarni, gdzie otrzymujemy ciekawe informacje o produkcji gruzińskiego wina – okazuje się, że te co mamy na Litwie w sklepach (Old Tbilisi, Alazani Valley) to wina, które daleko odbiegają od tego, co Gruzini nazywają prawdziwym gruzińskim winem. Jak mówi znawca – prawdziwe wina to tylko te wytrawne, słodkie natomiast są dla amatorów. Do Kutaisi docieramy zmęczeni jak psy, ale szczęśliwi – zobaczyliśmy wszystko, co zaplanowaliśmy, a nawet więcej do tego trafiliśmy na cudowny nocleg w poleconym przez Aśkę Nono Gest House.
.